Jordania: Pod syryjską granicą – Umm el-Jimal

Niby plan na drugi dzień pobytu w Jordanii zrealizowaliśmy – zobaczyliśmy wszystkie okoliczne pustynne zamki – ale wciąż mieliśmy trochę czasu do wieczora. Jako że nie mieliśmy ochoty wracać do Ammanu, a wciąż było dość wcześnie, zdecydowaliśmy się zobaczyć jeszcze jedne ruiny znajdujące się bardzo blisko syryjskiej granicy – Umm el-Jimal.

Dzień 2, 20.04.2017 część 3/3

Już na etapie planowania wyjazdu słyszałam o tym miejscu, ale w związku z niewielką odległością od kraju, w którym szaleje wojna, miałam pewne obawy czy aby na pewno wyjazd tam jest dobrym pomysłem. Na lotnisku wytłumaczono nam, że miejsce jest bezpieczne, wiec postanowiliśmy zaryzykować. Od granicy miało nas dzielić mniej niż 10 kilometrów…Nazwę Umm el-Jimal tłumaczy się jako „matka wielbłądów”. Wielbłądy – a jakżeby inaczej – były. W ilościach hurtowych. I kozy. Całe stada kóz przechadzających się w poprzek drogi.

Im bliżej granicy, tym puściej było na drodze. Jechaliśmy przed siebie początkowo przez dość tłoczne miasteczka, które ustąpiły później miejscowościom zupełnie wyludnionym. Może była to pora wspólnego rodzinnego posiłku albo odpoczynku? Samochodów na ulicach prawie nie było, nikt się nie kręcił. Im bardziej zbliżaliśmy się do Syrii, tym jednak więcej widzieliśmy stanowisk wojskowych. Co kilka kilometrów natykaliśmy się na opancerzone wozy wyposażone w działka strzelnicze przymocowane na ich dachach. Żołnierze z ciekawością się nam przyglądali, ale na uśmiechach kontakt się kończył. Na lotnisku mieli rację – faktycznie północna część Jordanii jest dość mocno strzeżona. Na pewno nie eliminuje to różnych incydentów, ale mimo wszystko poczułam się trochę bezpieczniej.

„Matka wielbłądów”

Pierwsze miejsce, do którego wiodła nas nawigacja – pozostałości pustynnego zamku – okazało się zupełnie nieciekawą kupą kamieni. Ciężko było tam zauważyć chociażby fundamenty czy zarys dawnej budowli. Po drodze minęliśmy jednak dużo ciekawsze ruiny miasta rzymskiego, bizantyjskiego i wczesno-islamskiego. Starożytne Umm el-Jimal wybudowane zostało w I w. przez Nabatejczyków, szybko jednak osiedlili się tam Rzymianie. W związku z tym, że miasto leżało przy szlaku karawan, rozwinęło się będąc już nie tylko bastionem obronnym przed ludami pustyni. W okresie islamskim wybudowano tam nawet system nawadniający. Kres miastu położyło trzęsienie ziemi, które w 747 roku zniszczyło praktycznie wszystkie budowle. Dopiero w 1950 roku powstała tu współczesna osada. Dzisiaj w Umm el-Jimal zobaczyć można około 150 budynków, które przetrwały do naszych czasów: są tam pozostałości licznych domów mieszkalnych, kościołów, cystern czy koszar wojskowych.

150 budynków, wyobrażacie to sobie? W większości jednak zamieniły się one w stertę kamieni. Mimo wszystko wielkość tego kompleksu robi wrażenie. Poza nami kręcili się tam tylko młodzi chłopcy i pasterze wraz z dobytkiem w postaci swoich czworonogów nieparzystokopytnych.

Na teren kompleksu dostaliśmy się przez położoną z boku niepilnowaną przez nikogo furtkę. Główne wejście jest nieco oddalone. Ale tak czy siak dla posiadaczy Jordan Pass zwiedzanie tego miejsca jest darmowe, więc było nam obojętne, którędy wejdziemy. Przy wejściu było dość miejsca na zaparkowanie kilku samochodów, nasze auto było jednak jedyne. Z braku innych turystów wzbudziliśmy spore zainteresowanie.

Po obejrzeniu ruin przyszła pora na powrót do Ammanu. Obawiałam się jazdy pośród tych szalonych kierowców, ale na wjeździe do miasta było wyjątkowo pusto. Spokój na drodze jednak szybko się skończył – im bliżej centrum byliśmy, tym trudniej się jechało. A już najgorzej było, jak trafiliśmy na kolumnę aut jadącą do ślubu. O mały włos bylibyśmy świadkami, a może i uczestnikami kilku stłuczek. Na drodze panowała totalna samowolka. Co dziwne jak tylko dotarliśmy do ścisłego centrum, ruch jakby się rozluźnił. Jazda po stolicy Jordanii jest bardzo stresująca… Wreszcie dotarliśmy pod hotel.

Amman wieczorową porą

Po krótkiej przerwie – zdążyło się już jednak ściemnić – ruszyliśmy na poszukiwanie kantoru. Właściciel hotelu poinformował nas, że kilka kantorów znajduje się niedaleko od obiektu, ale jakoś na żaden z nich nie mogliśmy trafić. Gdy już w końcu wydawało się, że znaleźliśmy jakiś punkt, okazywało się, że jest zamknięty. Trafiliśmy wreszcie na otwarty kantor Western Union. Kurs dinara jest stały w stosunku do dolara i w kwietniu wynosił 1$ = 0,71 JOD. Wtedy jeszcze nie mieliśmy o tym pojęcia, ale nie wykorzystano naszej niewiedzy. Kilka razy wymienialiśmy tam pieniądze i ani razu nas nie naciągnięto. Zanim jednak dotarliśmy do tego punktu, na każdym kroku wzbudzałam sensację.

Jak wszystkie mijane turystki byłam ubrana w luźne, długie spodnie oraz bluzkę z krótkim rękawem (mimo, że Jordania jest krajem muzułmańskim, turystom wolno więcej pod względem ubioru – niekonieczne jest zakrywanie całego ciała, ale lepiej jednak nie odsłaniać kolan, brzucha czy całkowicie ramion), ale nie było Jordańczyka, który by mnie nie zaczepił, czy by nie „zawiesił się” gdy przechodziłam obok. Czułam się dość nieswojo. Może dlatego, że mimo wszystko kobiet na ulicy było bardzo niewiele? Mówi się, że tylko blondynki zwracają w krajach arabskich uwagę, ale ja mam ciemne włosy! Gdy tak szliśmy uliczkami jeden chłopak – mimo obecności mojego męża – postanowił zaczepić mnie na tekst „I need photo!”. No tak. Miałam aparat na wierzchu, pretekst był.

Kręciliśmy się różnymi uliczkami, aż wreszcie trafiliśmy na niewielki targ z owocami i warzywami. Uwielbiam takie miejsca! Niedaleko był meczet al-Husseini – jeden z dwóch najsłynniejszych meczetów znajdujących się w stolicy Jordanii. To miejsce jednak odpuściliśmy, dużo ciekawszy wydał się nam lokalny targ. Wśród stoisk wypatrzyliśmy jakie dziwne zielone kulki, które już wcześniej zauważyliśmy na przydrożnych stoiskach na wyjeździe z Ammanu. Sprzedawca podarował nam dwie sztuki, a jego sąsiad po angielsku wytłumaczył, że mamy to zjeść. Gdy spróbowaliśmy wyjaśnił, że są to migdały! Faktycznie – były to niedojrzałe, zielone migdały, lekko kwaskowe w smaku. W drodze powrotnej ich sprzedawca poprosił o zrobienie mu zdjęcia. Rozparł się wygodnie na krzesełku i czekał na efekt.

Migdałów w końcu nie kupiliśmy, ale zaopatrzyliśmy się w jak się później okazało pochodzący z Iraku syrop z daktyli (świetnie taki dodatek komponuje się ze stekami ;) ). Na targu każdy do nas pokrzykiwał, zachęcał do zakupów albo chociaż obejrzenia wystawionego towaru. Mieliśmy tego już trochę dość, więc uciekliśmy w jakąś boczną uliczkę, w której natrafiliśmy na pozostałości rzymskiego nimfeum. To miejsce zostawiliśmy sobie na któryś z kolejnych dni.

Było już późno, ale mimo wszystko zgłodnieliśmy. Skusiliśmy się na małe chlebki pita z wrzuconymi do środka zimnymi frytkami (?!), roztartym wewnątrz falafelem i warzywami. Kosztowało to raptem 0,35 JOD za sztukę (około 2 zł). Zaraz jeszcze obok dokupiliśmy za 0,50 JOD (ok. 3 zł) świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej. Pierwszy raz próbowaliśmy takiego napoju w Phnom Penh w Kambodży, tam jednak zaserwowany został z dodatkiem limonki, która znacznie wpłynęła na jego smak. W Ammanie nie było żadnych dodatków. Było słodko, ale pysznie!

Pałaszując pity udaliśmy się z powrotem do hotelu. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami z naszym gospodarzem, rzuciliśmy okiem na inny pokój – ciemną norę zamieniliśmy na całkiem przyjemny pokój z widokiem na cytadelę. Było dużo głośniej, bo okna wychodziły na położoną tuż obok estakadę, ale i przyjemniej, cieplej i jaśniej. I to w tej samej cenie. Zanim poszliśmy spać poprosiliśmy jeszcze naszego gospodarza o przygotowanie śniadania na 8:00. Ciekawa byłam bardzo, czy się wyrobi. Nie mogliśmy pozwolić sobie na żadne opóźnienia, bo kolejny dzień miał być jeszcze bardziej intensywny.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do pozostałych części relacji z Jordanii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. Soku z trzciny cukrowej chcę kiedyś spróbować. Ciekawe miejsce, piękne zdjęcia. W Maroku też bywa czasem niebezpiecznie na ulicach. Najgorzej jednak było w Ghanie. Tam nie obowiązują żadne zasady drogowe, oprócz tego kto pierwszy ten lepszy :)

    1. Podróżowisko.pl

      Dobrze wiedzieć, bo Ghanę też mamy na liście! ;) Wydaje mi się, że w Maroku było pod względem ruchu drogowego ciut lepiej, no ale może to tylko moje mylne wrażenie – tam nie poruszaliśmy się wynajętym autem, więc i odczucia mogą być inne :)

  2. Tam mnie jeszcze nie było, ale widzę, że warto uwzględnić te miejsca w przyszłych planach :)

    1. Podróżowisko.pl

      Zdecydowanie! :)

  3. Ruiny, to coś co Damiany lubią najbardziej! Te kamienne destrukty pamiętają tyle historii, że trudno to sobie wyobrazić, poza tym wyglądają niesamowicie.

    Pozdrawiam,
    Damian

    1. Podróżowisko.pl

      Oj prawda. Tyle lat przetrwały, tyle widziały… Ciekawe, czy z naszych czasów cokolwiek przetrwa kolejne wieki i tysiąclecia

Skomentuj