Sri Lanka: Pierwsze chwile na wyspie

Jak najlepiej w jednym zdaniu podsumować pierwszy dzień spędzony na Sri Lance? Pierwsze spotkanie ze słoniem, pierwszy wypatrzony gdzieś hen daleko dziki waran, pierwszy piekielnie ostry lankijski posiłek, pierwsze ugryzienie komara i… pierwszy ubity wielki karaluch…

Dzień 3, 17.01.2015, część 1/2

Z samego rana obudził mnie śpiew ptaków za oknem. Początkowo nie za bardzo wiedziałam gdzie jestem, dopiero widok palm kokosowych i ganiających się po dachu za oknem wiewiórek odrobinę mnie otrzeźwił. Nie do końca mogłam uwierzyć w to, co widzę. Po pobudce spodziewałam się raczej białego puchu na ulicy, a nie tak oszałamiającej zieleni i tylu dźwięków przyrody. Od razu chciało się ruszać z uśmiechem w nieznane :)

Tego dnia po raz pierwszy umówieni byliśmy z Lankijczykiem, który przez najbliższe 11 dni miał nam towarzyszyć w roli kierowcy, przewodnika i ogółem chodzącej informacji turystycznej. Może nawet nowego przyjaciela? Spotkaliśmy się z nim tuż po skromnym, ale smacznym śniadaniu (jajka, coś przypominającego dżem, maleńki banan, kawałek ananasa, herbata i świeży sok z różnych owoców oraz tosty- w trakcie całego pobytu na Sri Lance musieliśmy pożegnać się z normalnym chlebem). Soki, które mamy dostępne w Polsce, to tylko namiastka… Soki podawane na Sri Lance są przepyszne! Uzależniłam się od nich, tak samo jak od wody ze świeżo przeciachanego kokosa, ale o tym będzie przy okazji.

Pinnawala 2015 (64)Fot. Pierwsze śniadanie na Sri Lance

Kusumsiri, bo tak na imię miał nasz kierowca, sprawił wrażenie przyjaznego człowieka, który nie będzie się nam zbytnio narzucał w trakcie naszego wyjazdu. I o to chodziło. Początkowo mocno obawiałam się, jak będzie wyglądać ten urlop – jeszcze nigdy nie mieliśmy do dyspozycji „własnego szofera”, dlatego czułam się nieco nieswojo. Ale jakoś poszło. Co prawda z biegiem czasu zaczęło do nas docierać, że najprawdopodobniej jesteśmy dodatkowo „sprzedawani” sprzedawcom pamiątek i w restauracjach, ale mogliśmy się tego spodziewać. Turyści w tak biednych krajach traktowani są jak chodzące skarbonki.

Czemu nabraliśmy takich podejrzeń? Pierwsze kilka obiadów kosztowało nas drożej niż w Polsce, mimo że naczytaliśmy się przed wyjazdem że jedzenie jest tanie. Każdy podchodzący do nas obnośny sprzedawca po chwili serdecznej rozmowy z naszym kierowcą (jak starzy znajomi…) zagadywał do nas od razu po polsku, mimo że na pewno nie słyszał wcześniej jak ze sobą rozmawiamy. Do tego jego imię padało przy każdych naszych zakupach/ rezerwacjach. We wszystkich sklepach, do których nas podrzucał, był serdecznie witany. Wielokrotnie widać było, że spoglądając na nas, coś uzgadniają. I jeszcze parę innych sytuacji dało nam do myślenia. Mimo wszystko korzyści z takiego rozwiązania znacznie przewyższały wszelkie niedogodności.

Ponadto gdy prosiliśmy np. o załatwienie safari lub wycieczki na obserwację wielorybów, mogliśmy mieć pewność że usługa warta będzie swej ceny. I jednak nie będzie najdroższa. Pozostawało uzbroić się w cierpliwość i po prostu zaakceptować tę sytuację. Możecie zapytać, czemu mieliśmy swojego kierowcę. Odpowiedź na to pytanie znajduje się tutaj :) Wracając do tematu tego posta, czyli pierwszego dnia spędzonego na Sri Lance… Po krótkim przedstawieniu się sobie przeszliśmy się jeszcze po okolicy naszej kwatery.

Przechadzając się wśród palm co chwila znajdowaliśmy jakieś ciekawostki przyrodnicze – a to drogę przebiegła nam wiewiórka (przypominająca wiewiórki amerykańskie), a to gdzieś przeleciał jakiś nieznany ptak, a to na posesjach rosły drzewa karamboli, papaje albo drzewa jackfruit. Karambolę i papaję kiedyś próbowałam, ale po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć, jak sobie rosną w środowisku naturalnym.

Papaje najczęściej zostawiane są na pojedynczych drzewach. Czemu? Odpowiedź jest prosta. Służą one później za pokarm dla ptaków. Drzew papai na Sri Lance jest chyba tyle, co u nas w ogródkach drzewek owocowych. Spotyka się je dosłownie na każdym kroku.

W trakcie spaceru spotkaliśmy niesamowicie miłego i rozmownego Lankijczyka, który po bardzo krótkiej wymianie zdań niewiele myśląc zaprosił nas w wolnej chwili do swojego ponad 100 letniego domu wybudowanego w stylu kolonialnym. Niestety ze względu na zbliżającą się godzinę odjazdu nie skorzystaliśmy z zaproszenia.

Pinnawala 2015 (32)Stanowiliśmy niesamowitą atrakcję – mieszkańcy wychodzili przed domy żeby się nam przyjrzeć. Nie chcąc wywoływać sensacji, zawróciliśmy. Ok, tak naprawdę wystraszyły nas dwa bezdomne psy które zaczęły warczeć i groźnie szczerzyć kły, gdy się do nich zbliżyliśmy. Stały na środku drogi, więc nie mieliśmy szans ich ominąć. Nie wyglądały zbyt przyjaźnie, więc najrozsądniej było zawrócić. Swoją drogą na Sri Lance są ogromne ilości bezdomnych psów. W trakcie całego wyjazdu widzieliśmy raptem kilka kotów i dziesiątki, jeśli nie setki psów.

Prawie wszystkie kundelki wyglądały tak samo. Mimo że Lankijczycy wierzą w reinkarnację, nikt się nimi chyba za bardzo nie przejmuje. Chodzą ulicami wygłodzone i wynędzniałe do granic możliwości. Nieraz przyczepiła się do nas taka psina licząc zapewne, że dostanie coś do jedzenia. Żebyśmy coś mieli, to pewnie szybko byśmy rozdali to tym biednym zwierzakom. Te bezdomne psy mimo wszystko są bardzo ufne i często podchodzą do człowieka, żeby chociaż zostać pogłaskanymi. Należy jednak bardzo uważać, bo na Sri Lance dość często zdarzają się przypadki wścieklizny.

W końcu wsiedliśmy do naszego środka transportu – Toyoty Hi-roof Van – i ruszyliśmy w kierunku jednej z największych atrakcji wyspy – sierocińca słoni w Pinnawala. Sierociniec otwierany jest każdego dnia o 8:30, dlatego zależało nam żeby znaleźć się tam jak najwcześniej – bardzo liczyłam na możliwość własnoręcznego nakarmienia słoniątka, które – według wyszukanych wcześniej informacji miało rozpocząć się o 9:15. Oczywiście plany planami, a rzeczywistość sobie. Po tak długiej podróży i przygodach poprzedniego dnia nie było najmniejszego sensu zrywać się o świcie, dlatego ruszyć mieliśmy o godz. 9:00. W teorii przejazd do Pinnawala powinien zająć nam jakieś 1,5 godz. W teorii… bo praktyka niewiele miała z tym wspólnego.

Dobrze, że nie zrywaliśmy się z samego rana, bo droga zajęła nam ponad 3h… Do słoniowego sierocińca dojechaliśmy po 12:00. Długą drogę umilały nam krajobrazy – wszystko co mijaliśmy było zupełnie inne niż w Polsce. Kilkukrotnie widzieliśmy nawet posągi Buddy wybudowane wysoko na wzgórzach.

To co czytałam o drogach na Sri Lance to święta prawda. To istna dżungla! Wyprzedzanie na czołówkę czy na trzeciego, a nawet czwartego gdzie tylko się dało, to była norma. Poza nami nikt się tym nie przejmował. Ciągłe używanie klaksonów i długich świateł to też norma. Zaczynaliśmy się zastanawiać, czy klakson nie oznacza przypadkiem tego samego co „cześć, dawno się nie widzieliśmy” lub „co słychać?”. Przez pierwsze kilka godzin mieliśmy stracha, że daleko nie zajedziemy. Na szczęście kierowcy jeżdżą raczej dość wolno – średnio wychodziło 30-40km/godz. Najszybciej „pruliśmy” chyba z prędkością 70km/godz. Wyszło na to, że planowane dziennie ok. 150km trasy może okazać się bardzo trudne do zrealizowania.

Bardzo się cieszyłam, że szybko zrezygnowaliśmy z samodzielnego wynajęcia samochodu. To opcja dobra dla samobójców… A tak w cenie niższej niż wypożyczenie auta z wypożyczalni, mogliśmy wygodnie się rozsiąść i podziwiać widoki za oknem. A naprawdę było co podziwiać. Nigdy nie widziałam na własne oczy palmy kokosowej, a tam rosło ich całe zatrzęsienie.
Nasz kierowca radził sobie doskonale (podobno pracuje w tej roli od 22 lat). Tak więc po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się i do ruchu lewostronnego i do wariactwa na drogach. Na koniec wyjazdu trudno było przypomnieć sobie, że w Polsce panuje ruch prawostronny i dużo spokojniejsza jazda :)

Po drodze zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie oglądając najpierw niewielką plantację ananasów, później liczne pola ryżowe, następnie farmę bananowców, kakao oraz pozyskiwanie kauczuku z drzew. Gdzieś przy okazji postoju wypatrzyłam na jakimś drzewie pnącze, na którym dojrzewały powoli ziarenka pieprzu.

Pinnawala 2015 (37)

Zatrzymaliśmy się również w regionie produkcji orzechów nerkowca. Orzechy sprzedawane były przez liczne kobiety tuż przy drodze. Niewielka porcja kosztowała 200 rupii. Raczej przepłaciliśmy, ale nerkowce były bardzo dobre. Tak jak już pisałam, do sierocińca finalnie dotarliśmy w południe.

Pinnawala 2015 (52)CDN.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Komentarze do: “Sri Lanka: Pierwsze chwile na wyspie”

  1. Monika

    oj, jakie to jeszcze naiwne podróżowanie, opis przypomina bajkę czytaną dziecku przed pójściem spać a nie relację z podróży :):):) Zamiast pisać że się piesków przestraszyłaś to lepiej jakieś konkrety, które się innym przydadzą może lepiej? Życzę rozwinięcia skrzydeł. Poczytać relacje z podróży starych wyjadaczy, pojedź jeszcze w kilka miejsc i będzie lepiej.

    1. Monika Borkowska

      Muszę się streszczać, więc wybacz odpowiedź w punktach :) Po pierwsze: konkret jakiś jest – na Sri Lance dużo jest bezpańskich psów, informacja istotna dla tych, którzy boją się zwierząt (były już o to pytania). Po drugie: jak to się potocznym językiem mówi „mój cyrk, moje małpy” ;) Nie zmuszam nikogo do czytania, wejście na stronę jest dobrowolne. Po trzecie: każdy ma prawo podróżować i opisywać swoje podróże w taki sposób, w jaki tylko chce. Nigdy nie dogodzi się wszystkim, więc – patrz punkt 2. Po czwarte: relacja jak widać po dacie jest grubo sprzed 3 lat (3,5 dokładnie), gdy blog raczkował. Po piąte: piszę jak mi w duszy gra, a nie jak stary wyjadacz. Niech każdy ma swój własny styl, kopiowania innych w internetach jest już zdecydowanie za dużo. Po szóste: związku z pojechaniem w inne miejsca tu żadnego nie widzę. Pozdrawiam!

Skomentuj