Sri Lanka: Pierwsze spotkanie ze słoniem – sierociniec w Pinnawala

Sierociniec w Pinnawala to miejsce, w którym po raz pierwszy zobaczyliśmy z tak bliska słonie. Zwierzęta ponoć otoczone są tam dobrą opieką, ale niestety jak to w takich „centrach opieki” bywa, turysta nie jest w stanie tego zweryfikować. Pozostaje wiara na słowo. Ocenę, czy warto odwiedzić to miejsce, pozostawiam Wam. Tam też zjedliśmy pierwszy lankijski posiłek – piekielnie ostre rice&curry. A prosiliśmy o wersję „no spicy”…

Dzień 3, 17.01.2015, część 2/2

Sierociniec dla słoni w Pinnawali utworzony został w 1975 r. Celem projektu było zapewnienie opieki osieroconym dzikim słoniom, które znajdowane były na rozległych terenach Sri Lanki. Na terenie sierocińca przebywa średnio około 80 słoni. Słonie odchowane są zwracane do środowiska naturalnego. Samice i młode w ciągu dnia poruszają się wolno po terenie, na który wstęp mają również turyści. Samce zatrudniane są do lekkich prac, np. do dostarczania pokarmu (m.in. liści palmy kokosowej, gałęzi drzew jackfruit, trawy). Dorosły słoń potrafi zjeść ok. 250 kg roślin oraz 2 kg specjalnej mieszanki złożonej z otrębów ryżowych, kukurydzy, zmielonych ziaren i minerałów.

Słyszałam, że obecnie sierociniec ma niewiele wspólnego z faktycznym pomaganiem zwierzętom. Wiele ze słoni nie poznało smaku wolności, ponieważ urodziły się już w niewoli. Do tego przykrym widokiem są łańcuchy na nogach niektórych zwierząt oraz przepędzanie ich według z góry nakreślonego scenariusza: 8:30 – otwarcie sierocińca, 9:15 – karmienie małych słoniątek, 12:00 – kąpiel w rzece i po południu rytuał znów się powtarza. Podobno łańcuchy zakładane są najbardziej agresywnym osobnikom. Może słoniom byłoby o wiele gorzej, jakby musiały ciężko pracować (do tego w końcu na Sri Lance służą słonie), ale na pewno też można byłoby im zapewnić nieco lepsze warunki. 

Wejście do sierocińca to obecnie koszt 2500 rupii od osoby (ok.70zł). Karmienie słoniątek mlekiem to dodatkowy wydatek rzędu 350 rupii (ok. 10zł), natomiast owocami – 250 rupii (ok. 7zł). Ale będąc w okolicy nie mogliśmy odpuścić sobie możliwości zobaczenia kilkunastu słoni spacerujących po ogromnym terenie i kąpiących się w pobliskiej rzece Ma Oya.

Za dodatkową opłatą (czyt. napiwkiem dla mahouta – osoby zajmującej się słoniem), można podejść do zwierzęcia i je pogłaskać. Dotknięcie takiego giganta to niesamowicie pozytywne wrażenie. Nie spodziewałam się, że skóra słonia w dotyku jest tak gruba i szorstka, a porastająca ją gdzieniegdzie szczecina jest tak sztywna. Jeśli przekaże się aparat innemu słoniowemu opiekunowi, można liczyć na znośne zdjęcia, oczywiście również za dodatkową opłatą w postaci kolejnego „napiwku”.

Samo miejsce może być dla niektórych bardzo kontrowersyjne. Wszystko zależy od poglądów. Ja ostatecznie uznałam, że dobrze, że stworzone zostało takie miejsce. Bez sierocińca, zwierzęta te byłyby skazane prawdopodobnie na śmierć. Poza tym słonie nie sprawiały wrażenia nieszczęśliwych i maltretowanych.

Rozczulający był widok małych, rocznych słoniątek, które straciły rodziców. „Maleństwa” znając już dobrze porę karmienia, nie mogły się doczekać swojej porcji mleka i nerwowo chodziły po wybiegu zaczynając domagać się głośno swojego posiłku. Dawane przez turystów gałązki i liście palmy były tylko tymczasowym pocieszeniem. Gdy w końcu opiekun wypuścił je z ich zagrody, pognały do miejsca karmienia. Właśnie wtedy turyści mogli również je pokarmić. O ile dobrze pamiętam, nasz kierowca wspomniał, że mały słonik wypija 6 dużych butelek mleka pięć razy dziennie. Turyści, którzy wykupili limitowaną liczbę biletów, mogą samodzielnie potrzymać taką butelkę i pozwolić słonikowi possać.

Dla nas biletów starczyło. Gdy przyszła moja kolej, dostałam w rękę butelkę, która w szybkim czasie została opróżniona do połowy. Słonikom oczywiście obojętne jest kto je karmi. Gdy następowała przerwa na uzupełnienie butelek, podbiegały do kadzi z mlekiem i próbowały się do nich dobrać. Mają nieposkromiony apetyt. A jak opiekun odchodził od kadzi z butelką pełną mleka gotową do wręczenia odwiedzającym sierociniec, biegły zaraz za nim. 

Pinnawala 2015 (66)

Podobno nie wszystkie słoniątka są karmione w ten sposób, jedynie kilka z nich stanowi pewnego rodzaju atrakcję dla turystów. Nawet jeśli to prawda, to ani słonikom ani turystom z tego powodu źle chyba nie jest. Po karmieniu maluchów poszliśmy na obiad nad rzekę, w której planowana była najpierw kąpiel słoni chorych a później wszystkich pozostałych.

Siedziałam sobie w restauracji z doskonałym widokiem na rzekę, w której miały zaraz rozpocząć swoją kąpiel słonie, gdy moją uwagę przykuł ciemny kształt znajdujący się przy przeciwnym brzegu. Początkowo pomyślałam że to jakiś duży konar drzewa lub kamień. Gdy „kamień” ten się poruszył, wzięłam do ręki aparat. Miałam już pewne podejrzenia co do jego natury, ale dopiero przybliżenie potwierdziło, że mam do czynienia z pierwszym widzianym na własne oczy dzikim waranem. Nikt poza mną go nie widział, ludzie zastanawiali się zapewne, co ja tak zawzięcie fotografuję. Waran po kilku minutach zniknął, ale mi zostały na pamiątkę zdjęcia. Dobry zoom to podstawa każdych wakacji ;)

Pinnawala 2015 (53) Jak się w kolejnych dniach okazało, spotkanie warana na Sri Lance to żaden wyczyn. Przez cały pobyt widzieliśmy conajmniej kilkanaście waranów, dużych i małych. Jedne leniwie spacerowały w trawie, inne przebiegały nam drogę lub przypatrywały się nam z pobocza.Czasem spotykaliśmy nawet po dwa warany w jednym miejscu. Słyszałam, że Lankijczycy upodobali sobie naciąganie turystów metodą „na warana”. Podobno mówią nieświadomemu turyście, że w okolicy pojawił się waran, wsadzają go do tuk tuka i jeżdżą razem z nim po okolicy. Warana oczywiście najczęściej nie ma. Wtedy mówi się, że waran był, ale już sobie poszedł i inkasuje się należną – oczywiście zawyżoną – kwotę za przejazdy. Nie dajcie się na to nabrać. Nas to nie spotkało, ale ostrzeżenie może komuś się przyda.

W trakcie kąpieli słoni w rzece my zjedliśmy nasze pierwsze tradycyjne lankijskie rice&curry z krewetkami w cenie ok. 800 rupii (jakieś 23zł) za podwójną porcję. Kusumsiri na czas obiadu gdzieś zniknął, tak było każdego kolejnego dnia.
Danie było tak ostre, że kilkukrotnie musiałam robić dłuższe przerwy w jedzeniu a do tego pochłonęłam chyba ze trzy świeże soki owocowe ze zmiksowanych różnych owoców. Nie dałam rady zjeść tego w całości. Na szczęście soki były tak gęste, że o głodzie mogłam zapomnieć. A to podobno miało być „no spicy”… Faktycznie lankijska kuchnia należy do jednej z najostrzejszych na świecie.

A co to jest rice&curry w wydaniu lankijskim? To nic innego jak micha ryżu i kilka ustawionych dookoła miseczek z różnymi dodatkami. Mogą to być: dhal (soczewica), papadam, chutney z mango na bardzo ostro, kwiat bananowca, mięso w curry (np. kurczak, krewetki, kalmary – tak naprawdę wszystko jest możliwe) i wiele innych kombinacji. W curry zamiast mięsa można podać również owoce jackfruit.

Pinnawala 2015 (55)Pod koniec posiłku towarzyszył nam kruk, który bardzo głośno przypominał o swojej obecności. Był na tyle bezczelny, że siadał na oparciach krzeseł tuż obok nas. Ciekawe jakby zareagował na tak piekielnie ostre jedzenie… Chyba od razu by mu się odechciało.

Kąpiel słoni trwała bardzo długo, każdy zainteresowany mógł się dokładnie przyjrzeć zwierzętom.

Tuż obok restauracji, w której siedzieliśmy, zlokalizowany był niewielki sklepik z pamiątkami. Nie mogłam z niego wyjść bez drewnianego słonika do kolekcji drewnianych figurek zwierząt typowych dla danego kraju (obecnie kolekcja raczkuje – składa się dopiero z 3 wielbłądów). Upatrzyłam sobie słonia z hebanu (podobno). Spodziewałam się mocno zawyżonej ceny, ale słoń kosztował na tyle mało, że nawet nie próbowałam się targować. Do słonia dostaliśmy w komplecie dwa białe ciosy do samodzielnego umiejscowienia, ale niestety nie pasują do wywierconych dziurek. Trudno. Słonie na Sri Lance raczej nie posiadają kłów. Zdarzają się tylko pojedyncze przypadki. A jeśli kłusownik taki przypadek wypatrzy, to długo on już zapewne niestety nie pożyje :/ Słonie i żółwie nie mają na wyspie łatwego żywota – te drugie, szczególnie pewne gatunki, stanowią dla niektórych niesamowity przysmak…

Na koniec dnia, w drodze do hotelu w Dambulli, kierowca zabrał nas do przydrożnej budki, w której sprzedawano rotti – tradycyjne mączne placuszki, do których podaje się np. pastę z chilli. Jako że nie jestem fanką bardzo ostrej kuchni (a taką jest kuchnia lankijska), na placuszkach lądowała niewielka ilość pasty. I tak były zbyt ostre. Do tego zamówiliśmy lankijską herbatę, do której przyniesiono nam dziwne brązowe kostki. Kusumsiri wyjaśnił, że otrzymuje się je z syropu z kwiatu palmy kokosowej i najczęściej spożywa do herbaty. Jako że jestem łasuchem, musieliśmy coś takiego przywieźć ze sobą do Polski. Taką oto kolację postawił nam nasz kierowca.

Posiłkowi towarzyszyły małpy skaczące nad nami w koronach drzew. No i komary. Pierwsze ugryzienie mogłam już wpisać na listę. Lankijskie komary gryzą w przemyślany sposób. Prawie nigdy nie atakowały górnych części ciała, za to ciągle gryziona byłam po nogach. Miałam jedynie nadzieję, że komar ten nie przenosił żadnej dengi ani malarii.

W planie uwzględnione na ten dzień było także zwiedzanie świątyń wykutych w skałach w Dambulli ale do tego miasta przyjechaliśmy już po ciemku. Zwiedzanie musieliśmy przełożyć na kolejny dzień.

Nocleg mieliśmy w samym centrum Dambulli, w Ranmall Tourist Inn. Jak się później okazało, obiekt ten znajduje się jakieś 500m. od największej atrakcji miasta, czyli wspomnianych już wykutych w skale świątyń.
To było jedyne miejsce, gdzie obawiałam się usnąć. Akurat gdy przez chwilę zostałam sama w pokoju, po podłodze przebiegł ogromny karaluch… Nienawidzę karaluchów, prusaków i temu podobnego robactwa. Ciężko było go ubić, ale w końcu polowanie zakończyło się sukcesem. Następnego robala wypatrzyłam na zasłonce. A jeszcze jednego, wielkiego i qyglądającego niezbyt przyjemnie, na oknie. Na szczęście siedział przyklejony do szyby od zewnątrz. Jednak jego „spodnia” strona wyglądała bardziej przerażająco.

To był chyba najgorszy nocleg jaki mieliśmy w trakcie wyjazdu… Zdarzało się nam później spać w różnych warunkach, ale w żadnym innym miejscu nie było tylu pełzających i biegających atrakcji w pokoju jak tam. Mimo że pokój wyglądał na czysty, wspomnień związanych z nim za dobrych nie mam.

Do tego internet działał jedynie na zewnątrz, dlatego chcąc skorzystać z tego dobrodziejstwa, musiałam wysmarować się porządnie środkiem odstraszającym komary, bo tych latających potworów też sporo tam było. Za noc w tym miejscu płaciliśmy ok. 20$ (pokój z łazienką, śniadaniem wliczonym w cenę i teoretycznie działającym internetem), miejsca jednak nie polecam.

CDN.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Komentarze do: “Sri Lanka: Pierwsze spotkanie ze słoniem – sierociniec w Pinnawala”

  1. Jadwiga.Jot

    Najbardziej zaciekawił mnie wpis o słoniach. Zazdroszczę tego karmienia! :)

  2. Powsinoga

    czekam na ciemną stronę Sri Lanki :)
    pozdrawiam!

    1. Monika

      O ciemnej stronie pewnie parę razy wspomnę, ale jednak bardziej skupię się na tej jaśniejszej bo była przeważająca ;)

  3. Mamutek

    Bardzo ciekawie spędzony dzień. Fajne zdjęcia z sierocińca, a także tych wszystkich roślin na początku postu. A karaluchy… nie wyobrażam sobie spędzenia nocy w takim towarzystwie. Nie mniej pobyt zaczął się interesująco.

Skomentuj