Tajlandia: Bangkok i nieplanowany zakup garnituru


Bangkok jest miastem, w którym zobaczyć można całe mnóstwo świątyń (oficjalnie – około 40 000!). Liczbie tych budowli dorównuje chyba także liczba tuk tukowych naciągaczy polujących na zawartość portfeli przyjezdnych. Postanowiliśmy przekonać się na własnej skórze, jak wygląda jeden z najpopularniejszych sposobów na zarobek na turystach. I wróciliśmy do Polski z garniturem :)

Dzień 3, 14.11.2016 część 1/3

Po krótkim śnie obudził nas hałas ulicy. Zamknęłam okno licząc, że jeszcze chwilę się zdrzemniemy, ale nie dało rady. W Polsce była dopiero godzina 2:30, nasze organizmy jednak – jeśli o wstawanie chodzi – bez problemu przestawiły się na panujący w Tajlandii czas.

Po dość skromnym śniadaniu zaserwowanym w naszym hostelu (tosty, margaryna, dżem, herbata/napój pomarańczowy) udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Od razu na rogu ulicy zaczepił nas jakiś Taj, który doskonale władając angielskim zaproponował nam zrobienie tuk tukiem trasy pomiędzy kilkoma atrakcjami w centrum za 40 bahtów (niecałe 5 zł). Gadka-szmatka, zaczęło się standardowo: skąd jesteście, jak długo planujecie zostać w Bangkoku, w Tajlandii, gdzie dalej ruszacie itp. itd. Cena i to wypytywanie od razu wydały się nam podejrzane, ale po kilkukrotnym upewnieniu się co do kwoty, którą mamy zapłacić na koniec, zdecydowaliśmy się przekonać, czy faktycznie nasze podejrzenia były słuszne. Długo nie musieliśmy czekać.

Jak w Bangkoku naciąga się turystów?

W Bangkoku kierowcy tuk tuków pracują dla różnych sklepów. Nie wszyscy, ale jeśli ktoś proponuje Wam podejrzanie niską cenę za obwiezienie po zabytkach (przejażdżka tuk tukiem wcale nie jest najtańszą możliwością poruszania się po mieście), niech zapali się Wam czerwona lampka. Warto przemyśleć, czy chcecie być ciągani po różnych sklepach z minerałami, garniturami, koszulami czy agencjach turystycznych, w których koszmarnie za wszystko przepłacicie. Jeśli nie chcecie – od razu odmówcie i nie wdawajcie się w dyskusje tylko idźcie w swoją stronę.

Stojący Budda

My czuliśmy pismo nosem, ale chcieliśmy przekonać się na własnej skórze jak to wygląda. Najpierw pojechaliśmy do położonego niedaleko naszego hostelu posągu stojącego Buddy, który ponoć zobaczyć można tylko ten raz w roku. Czy to prawda? Tego akurat nie wiemy. Tyle razy w różnych już miejscach słyszeliśmy, że coś jest tylko dzisiaj otwarte, tylko dzisiaj jest promocja, tylko dzisiaj coś tam, że przestaliśmy wierzyć w takie zapewnienia. Najlepiej wszystko sprawdzić samemu. Tak więc najpierw zobaczyliśmy wysokiego na 32 metry stojącego Buddę, a tuż obok świątynię Wat Intharawihan. Posąg jest gigantyczny! Warto na pewno zobaczyć to miejsce na własne oczy.

Sama świątynia też jest ciekawa, ale jak się później przekonaliśmy – nie jest niczym niezwykłym. W Bangkoku jest całe mnóstwo świątyń, więc po zobaczeniu którejś z kolei, prawie wszystkie wydają się być identyczne. Ale zobaczenie takiego miejsca po raz pierwszy na pewno wprawi w zachwyt nad mnogością różnorakich detali i kolorów. Tajskie świątynie są najpiękniejszymi, jakie do tej pory widziałam!

Każdorazowo wchodząc do wnętrza buddyjskiej świątyni trzeba zdjąć obuwie i zostawić je przed wejściem. Czasem znajdują się przed drzwiami specjalne stojaki, na które odkłada się buty, czasem po prostu zostawia się je na schodach lub na ziemi. Tajowie są bardzo wrażliwi na tym punkcie, poza tym warto dostosować się do panujących reguł. Czasem można spróbować przemycić buty w reklamówce albo w plecaku, ale wydaje mi się to przesadą. Odpukać – jeszcze nigdzie nam sandały nie zaginęły.

Przy Wat Intharawihan zaczepił nas inny Taj dopytując oczywiście niby od niechcenia skąd jesteśmy, jakie kraje graniczą z Polską (był ponoć kiedyś w Niemczech i tak się opił na Oktoberfest że musieli go wyprowadzać znajomi), gdzie chcemy jechać z Bangkoku. Gdy dowiedział się, że rozważamy północ kraju, zaraz zaczął namawiać nas do skorzystania z centrum turystycznego dla Tajów (jego złota rada brzmiała: „Tylko nie dla turystów, a dla mieszkańców – w centrum dla turystów przepłacicie!” – mhm… żeby tylko tam), ponieważ ze względu na bardzo wysoki sezon, wszystko wyprzedaje się na pniu i nie znajdziemy ani transportu ani noclegów. To śmierdziało jeszcze bardziej, ale szkoda było czasu na dyskusje. Środek listopada i bardzo wysoki sezon? Może i owszem (jednak wątpię), ale w Bangkoku jakoś szalonych tłumów nie widzieliśmy.

Spotkany Taj porozumiał się z naszym kierowcą i zaraz wiadome było, gdzie następnie pojedziemy. Szybko obeszliśmy co było do zobaczenia, czym zaskoczyliśmy naszego kierowcę – akurat się posilał.

Alex (niekoniecznie było to jego prawdziwe imię – tajskie imiona są trudne do zapamiętania i wymówienia, dlatego wielokrotnie mieszkańcy przedstawiają się przyjezdnym przy pomocy różnych ksywek i zdrobnień) zabrał nas pokrętnymi drogami do agencji turystycznej TAT, w której mieliśmy kupić bilety na podróż do Ayutthayi lub Kanchanaburi – przyznaliśmy się, że chcielibyśmy zobaczyć oba te miasta. W agencji jednak mocno wybrzydzaliśmy. Obsługa była nachalna, ale w końcu się poddali. Wyszliśmy stamtąd mówiąc, że póki co nie mamy planu, ale jak się zdecydujemy, to wiemy gdzie przyjść. Akurat. Guzik prawda. Omijajcie takie miejsca bardzo szerokim łukiem! Ceny tam były tak zawyżone, że szczęka opada.

Za tę samą wycieczkę, którą mogliśmy w hostelu wykupić za 500 bahtów (ok. 60 zł), tam życzono sobie ponad dwa razy tyle. Warto znać orientacyjne ceny. W hostelu Q6 at 6 za wyjazd na pływający targ Dumnoen Saduak oraz Train Market mieliśmy zapłacić 350 bahtów od osoby (około 40 zł), za jednodniową wycieczkę do Ayutthayi – 500 bahtów (ok. 58 zł). Opcje dwu- lub trzydniowe w hostelu nie przekraczały 800 bahtów (około 90 zł), tam natomiast liczone były w kilku tysiącach. Najlepiej organizować takie wycieczki samemu, ale jeśli rozleniwicie się tak jak my – korzystajcie tylko z ofert Waszych miejsc noclegowych. I tak porównując koszt do samodzielnie zorganizowanej wycieczki przepłacicie, więc po co płacić jeszcze więcej?

Wat Benchamabophit Dusitvanaram

Następnie Alex zabrał nas do zbudowanej z białego, włoskiego marmuru świątyni Wat Benchamabophit Dusitvanaram. Jest to jedna z najpiękniejszych świątyń Bangkoku. Znajduje się w ładnej i zielonej dzielnicy Dusit, bardzo blisko terenu pałacowego zamieszkiwanego obecnie przez rodzinę królewską. Ze względu na swojego budowniczego – Ramę V – zwana jest również świątynią piątego króla. Budowę tego miejsca rozpoczęto w 1899 roku. Wygląda bajecznie!

Wstęp kosztował 20 bahtów od osoby (2,30 zł), bilety kupuje się w kasie po prawej stronie za bramą. Wstęp możliwy jest od godz. 8:00 do 17:30. W świątyni nie mieliśmy zbyt wiele czasu, ponieważ siedzący wewnątrz mnich miał zaraz odprawić modlitwy i turyści zostali delikatnie wyproszeni. Zdążyliśmy tylko przyjrzeć się posągowi Buddy Phra Buddhajinaraja – to właśnie pod nim znajdują się prochy założyciela tej świątyni.

Obeszliśmy teren wokół budowli zaglądając w każdy możliwy kąt, przyglądając się licznym posągom Buddy ustawionym dookoła dziedzińca. Świątynia w tradycyjnym tajskim stylu wywarła na nas duże wrażenie – pięknie prezentowała się w promieniach słońca, a wiszące pod dachami małe dzwoneczki cicho dzwoniły w rytm podmuchów wiatru. O dziwo byliśmy tam prawie sami. Niesamowite miejsce, którego nie wolno pominąć.

Następnym punktem znów miały być zakupy. Cwano to sobie wymyślili, ponieważ raz kierowca zabierał nas do atrakcji, a za chwilę do sklepu. Byliśmy w salonie, gdzie sprzedawane są kaszmirowe płaszcze („Tylko dzisiaj cena jest promocyjna, jedynie 12500 bahtów – 1500 zł –  normalnie jest to 25 000 bahtów, prześlemy towar za 2000 bahtów – 240 zł – do Polski, no problem my friend” itp. itd). Tym razem jednak zmieniliśmy strategię – zaciekawieni potencjalną reakcją, udawaliśmy ogromne zainteresowanie oraz chęć importu płaszczy do Polski. Nie wiem czemu gdy sprzedawca usłyszał naszą propozycję, nagle przestał tak doskonale rozumieć angielski. Nie załapywał nawet, że chcemy wizytówkę. Czyżby w powietrzu dało wyczuć się jakiś tajski przekręt? Płaszcze były naprawdę świetnej jakości, ale przy takich cenach ze sklepu wyszliśmy z pustymi rękami.

Później Alex zabrał nas także do tej pseudo-dla Tajów agencji turystycznej, w której obsługiwał nas jakiś Europejczyk. Za 8 dniowy wyjazd (transfery i noclegi) na trasie Bangkok – Ayutthaya – Sukhothai – Chiang Mai – Chiang Rai zaśpiewał nam prawie 500 euro od osoby. Grzecznie podziękowaliśmy. Ja rozumiem, że każdy chce żyć i zarobić, ale takie jawne naciąganie to oszustwo, którego nie jestem w stanie tolerować.

Ciągle gdzieś jechaliśmy, kręciliśmy się – patrząc na mapę w telefonie miałam świadomość, że nie poruszamy się najprostszymi wiodącymi do celu ulicami. Alex z każdym kolejnym sklepem tracił dobry humor, ale nie dawaliśmy się. W końcu nie zarabiamy kokosów, żeby rozrzucać te pieniądze na prawo i lewo bez zastanowienia, czy coś faktycznie jest tyle warte i czy rzeczywiście tego potrzebujemy. Atmosferę rozładowało nieco wywianie z tuk tuka jednego z naszych kapeluszy. Kierowca szybko zatrzymał się i zaraz pobiegł po zgubę. Trzeba przyznać, że miał niesamowity refleks – szczęśliwie mimo zagęszczonego ruchu nikt jeszcze tego kapelusza nie zdążył przejechać.

Później był znów sklep z kaszmirami i wizyta w dwóch sklepach typu Thai Fasion („mamy piękne sukienki dla pani, proszę tylko obejrzeć katalogi”). Sukienki, bluzki, marynarki, garnitury, koszule z egipskiej bawełny… Czego tam nie dało się kupić. Ceny? Zaporowe. Za garnitur i jedną sukienkę liczono sobie od nas nawet ponad 10000 bahtów (jakieś 1200 zł!!!). Owszem, kaszmirowe garnitury do najtańszych nie należą, ale w końcu cena powinna znacząco różnić się od tego, co możemy dostać w Polsce. Wszystko powoli zaczynało się we mnie gotować. Może jednak moje podejście było błędne? Może trzeba było traktować te oferty jako komplement? Może stwarzaliśmy wrażenie bogatych? Było to jednak irytujące. Traciłam ochotę na doprowadzenie tego „eksperymentu” do końca. Alex poddał się już zupełnie, prosząc nas tylko o spędzenie w każdym z tych sklepów kilku minut, żeby mógł dostać talony na paliwo. Przystaliśmy na jego prośbę.

Chcesz coś kupić? Targuj się!

Skusiliśmy się jednak w końcu na zakupy w ostatnim odwiedzanym sklepie. Mąż od dłuższego czasu planował zakupić sobie garnitur. Od dwóch lat jakoś to nie wychodziło (oj tam, oj tam… drobny szczegół), więc trafiła się świetna okazja. W ostatnim odwiedzanym sklepie z ubraniami zaprowadzono nas na piętro, usadzono na wygodnej kanapie z butelkami zimnej wody i zaraz zaczęło się przedstawienie. Jeden z pracowników zajmował się tylko nami. Podpowiadał, doradzał, proponował różne kroje i materiały. Wpadła nam w oko bela materiału, który zawierał w sobie 50% wełny kaszmir i 50% wełny zwykłej. Delikatny połysk, niegniecący się – przy opcji transportu z nami do Polski była to bardzo istotna cecha. Cena była jednak zaporowa, co od razu postanowiłam podkreślić. Zaznaczyłam dodatkowo, że jeżeli mamy rozmawiać, to tylko i wyłącznie o tym materiale, inne nas nie interesują.

Pierwsza zaproponowana cena wynosiła ponad 7000 bahtów (ponad 800 zł!) za spodnie i marynarkę. W trakcie negocjacji cenowych panowała miła, przyjacielska wręcz atmosfera i to pomimo tego, że uparcie obstawałam przy swoim. Nie raz sygnalizowaliśmy chęć wyjścia, po czym zatrzymywano nas i negocjowano dalej. W całym tym spektaklu w końcu zaczęli uczestniczyć wszyscy pracownicy! Wreszcie panowie bardzo niechętnie zgodzili się na cenę podniesioną od mojej początkowej kwoty raptem o 500 bahtów, gdy oni zeszli ze swojej kilka tysięcy. Finalnie stanęło na 4000 bahtów, czyli niecałych 460 zł. Za garnitur szyty na miarę ze świetnego materiału i według życzeń klienta, przyszło nam zapłacić niewiele więcej, niż 6 lat temu mąż płacił za garnitur ślubny! Upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu – zakup wreszcie był z głowy, a po powrocie na pytanie „jakie pamiątki przywieźliście” mogliśmy wprawiać w osłupienie rzucając hasło „pamiątkowy garnitur!” ;)

Po dobiciu targu jeden z chłopaków szepnął do męża, że taka kobieta to skarb i że jestem nieugiętym zawodnikiem :D Wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Wychodzi na to, że targowanie się to mój żywioł. Podpisaliśmy rachunek i umówiliśmy się na przymiarkę następnego dnia. Gdy tylko wróciliśmy do tuk tuka, kierowca zapytał, czy coś kupiliśmy. Na twierdzącą odpowiedź zareagował szerokim uśmiechem, ale mina szybko mu zrzedła, gdy dowiedział się, ile zapłaciliśmy. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie daliśmy się oskubać. Ewidentnie nie był zadowolony. Jak się później dowiedzieliśmy z dwóch źródeł, wynegocjowana została bardzo dobra cena. I tak oczekujące kilka lat oszczędności garniturowe wydane zostały kilka tysięcy kilometrów od domu. Ale zdradzę Wam, że było warto!

Wat Saket Ratcha Wora Maha Wihan

Ostatnim punktem była góra ze złotą chedi na szczycie – Wat Saket Ratcha Wora Maha Wihan zwana również Golden Mountain (Świątynią Złotej Góry).

Wstęp do tej umiejscowionej na szczycie 79 metrowego sztucznie usypanego wzgórza świątyni kosztuje 20 bahtów od osoby dorosłej (2,30 zł). Na górę prowadzi 318 stopni – najpierw idzie się w przyjemnym cieniu pośród specjalnie rozpylanej tam dla ochłody mgiełki, ostatni odcinek to jednak droga w słońcu.

Ze szczytu roztacza się piękny panoramiczny widok na Bangkok. Przystając na chwilę zostaliśmy zaczepieni przez Hiszpankę, która poprosiła nas o zrobienie sobie zdjęcia. Gdy usłyszała, jak ze sobą rozmawiamy, zaraz również odezwała się do nas po polsku. Jak się okazało, była kiedyś na Erasmusie i poznała tam kilku Polaków, od których nauczyła się kilku zwrotów. Tak się złożyło, że jeszcze kilka razy później spotkaliśmy się w różnych miejscach. Świat jest mały!

Świątynia Wat Saket to jedna z najstarszych budowli tego typu w Bangkoku. Pochodzi jeszcze z czasów królestwa Ayutthaya – pierwotnie nazywana była Wat Srakesa Rajavaramahaviharn, co oznacza Świątynię Mycia Włosów. Dla nas może być to trochę dziwna nazwa, ale chodziło o pewną ceremonię, która przeprowadzona została przez Ramę I po powrocie z wojny w Kambodży.

Na górze znajduje się całe mnóstwo różnej wielkości dzwonów oraz mała złota chedi z czterema niszami, w których umieszczone zostały posążki Buddy. Znajdują się tam odkryte na granicy z Nepalem w 1897r. relikwie Buddy.Do wnętrza chedi można wejść w połowie dwunastego miesiąca księżycowego, czyli w listopadzie – trafiliśmy idealnie.

W trakcie schodzenia z góry natknęliśmy się na ogromny gong, który po uderzeniu wielką pałką wydawał niesamowicie niski dźwięk.

Pod tą górą rozstaliśmy się z naszym kierowcą. Żeby nie był aż tak stratny, otrzymał od nas nieco wyższą zapłatę niż było to umówione. Alex zrobił nam jeszcze kilka zdjęć w swoim tuk tuku i każdy udał się w swoją stronę. Później gdy widział nas pod naszym hostelem, szeroko się uśmiechał i już z daleka do nas machał. Nawet po kilkunastu dniach, gdy wróciliśmy tam przed odlotem do Polski. No i już nikt nas tam nie namawiał na „tanie zwiedzanie” ;)

Pierwsze uliczne jedzenie

W drodze z górnej części świątynnego kompleksu Wat Saket zatrzymaliśmy się w lokalnej garkuchni, w której za 40 bahtów (4,60 zł) poczęstowani zostaliśmy bardzo smaczną zupą. Nazwy zupy niestety nie znam, ponieważ było to nie do ustalenia – z kucharką naszego obiadu dogadywaliśmy się na migi. Do tego woda z kokosa w tej samej cenie. Jako że lokal średnio budził zaufanie Europejczyków, żaden turysta się tam nie zatrzymywał. Jedli tam tylko miejscowi, wzbudziliśmy małą sensację sadowiąc się przy stoliku.

W Tajlandii do posiłku podaje się albo łyżkę i widelec – widelec służy wtedy do przytrzymywania jedzenia, które krojone jest i nagarniane do ust łyżką – albo łyżkę i pałeczki. W żadnym szanującym się lokalu nie znajdziecie noża – nóż to narzędzie zbrodni, a do posiłku siada się przecież w pokojowych zamiarach.

Po szybkim obiedzie pokręciliśmy się po okolicznych straganach próbując opanować się przed kupowaniem kolejnych i kolejnych pysznie wyglądających ciekawostek. Najchętniej spróbowałabym wszystkiego!

Nie mogłam powstrzymać się jednak przed skosztowaniem maleńkich owoców, których nazwy niestety nie znam. W smaku przypominały jednak jabłka. Może Wy znacie ich nazwę? Na poniższym zdjęciu są to te brązowo-żółte kuleczki obok mangostanów.

Wat Saket

Z pełnymi brzuchami zobaczyliśmy jeszcze pozostałe świątynie kompleksu Wat Saket.

W jednej ze świątyń trafiliśmy akurat na modły mnichów. Z jednej strony chciałam się przypatrzeć ich śpiewnemu skupieniu, ale z drugiej – głupio mi było przeszkadzać w takim momencie. Mnisi jednak zupełnie nie zwracali na mnie uwagi, a na zrobienie kilku zdjęć miałam ciche przyzwolenie mężczyzny siedzącego przed wejściem. Gdy nasze spojrzenia skrzyżowały się, delikatnie skinął głową dając mi do zrozumienia, że nie widzi problemu, żebym uwieczniła ten widok. Na ile to możliwe cyknęłam kilka zdjęć z progu. Możliwość podglądania tej chwili, dołączających co chwila kolejnych mnichów włączających się we wspólną modlitwę, miała w sobie coś mistycznego. Stałam i oczarowana przyglądałam się poszczególnym osobom, detalom wnętrza… W końcu trzeba było jednak się ruszyć.

Na ten dzień mieliśmy już dość tuk tuków, więc na dalsze zwiedzanie udaliśmy się na własnych nogach.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. To miejsce jest moim marzeniem!

  2. Wspaniałe zdjęcia! Super podróż, też mam Bangkok w planach :)

  3. Sonia

    Też byliśmy w Tajlandii i wspominamy ten pobyt z ogromnym sentymentem, bo to była nasza podróż przedślubna ;) Powtarzamy sobie, że tam powrócimy. Najbardziej zazdrościmy Ci tych owoców! Owoce w Tajlandii to cudo!

    1. Podróżowisko.pl

      Cudo to mało powiedziane! :D Czasem na kolację kupowaliśmy kilka tacek najróżniejszych owoców – mango, smoczy owoc, salak, langsat i cała reszta. Mniam. Niektóre z nich jadłam/ widziałam tam po raz pierwszy w życiu. Niby tu w Polsce też można kupić mango, ale jest jakieś takie włókniste, z posmakiem żywicy… Zupełnie co innego niestety. A skoro wspominam już o mango, to zjadłabym taki nie do końca dojrzały owoc z mieszanką cukru, soli i chilli :) Próbowaliście takiego połączenia?

  4. Doskonale pamiętam tę ochłodę jaką dawała właśnie ta mgiełka na Złotej Górze. Ten początek wspinaczki pośród roślinności byłym wspaniałą odmianą od hałaśliwych ulic Bangkoku. Ale szczęśliwie trafiłaś na modły mnichów. To musiało być ciekawe doświadczenie :)

    1. Podróżowisko.pl

      Jeden jedyny raz mogliśmy zobaczyć świątynię wypełnioną przez modlących się mnichów. To było naprawdę niezwykłe :)

  5. To właśnie jedno z moich azjatyckich marzeń… Super historia, fajnie się skończyła. Nas ostatnio podobnie w Maroku traktowali. Na początku jeszcze było to do wytrzymania, ale pod koniec powodowało tylko irytację.

    1. Podróżowisko.pl

      W Kambodży czuliśmy się jeszcze bardziej osaczeni… Początkowo jest to nawet ciekawe doświadczenie, ale im dłużej trwa, tym bardziej słowo „irytacja” jest na miejscu…

  6. Aga

    Marzę o Tajlandii, głównie ze względu na mnogość i łatwość nabycia świeżych owoców i warzyw i tę nutkę egzotyki. :) Na pewno kiedyś pojadę.

    1. Podróżowisko.pl

      Polecam i życzę spełnienia marzenia! Owoce – i ogółem tajska kuchnia – są dla mnie jednym z główniejszych powodów do odwiedzin tego kraju :)

  7. Elzbieta

    Wyszukujac wiadomosci o Pompei natrafilam na Twoj blog, nie moge sie oderwwac od czytania, swietnie opisujesz swoje podroze, sa na luzie, pelne humoru, podpowiedzi czego sie strzec, podajesz orientacyjne ceny i duuzo moglabym jeszcze wymieniac ale wole dalej czytac. Jestes od dzisiaj moja ulubiona blogierka:)

    1. Podróżowisko.pl

      Aaaaa! Dziękuję! Niesamowicie miło czyta się takie słowa :D

  8. Magnes z podróży

    Rozbawiła mnie ta garniturowa historia, ale fajnie, że zakup się udał i podoba :) Zdjęcia, gdzie piszesz o mgiełce, cudowne, przepiękne!

  9. Już niedługo, już za chwileczkę :)

    1. Życzę w takim razie udanego wyjazdu! :D

  10. Marta

    Wybieram sie do Tajlandii w marcu. Z przyjemnoscia sledze kolejne posty :)Czy mozesz napisać też +/- ile wyniósł całkowty koszt podróży?

    1. Podróżowisko.pl

      Hmmm… Takiego ogólnego podsumowania kosztów jeszcze niestety nie mamy, ale średnio np. noclegi kosztowały około 45-55 zł za pokój dwuosobowy w przyzwoitym standardzie z łazienką, Internetem i czasem nawet śniadaniem. Na jedzenie wydawaliśmy uśredniając bodajże jakieś 20-30 zł na dzień na osobę (w tej kalkulacji mogę się jednak mylić, bo raz była to równowartość 15 zł, innym razem 45)- zupełnie bez szczypania się, kupując to, na co mieliśmy ochotę, wliczając drobne zakupy w sklepach, soki, owoce, kupowane na okrągło na ulicy kokosy itp. Np. za pad thai w rozmiarze XL oraz sajgonki zapłaciliśmy raz na Khao San Road w Bangkoku 150 bahtów – około 18 zł (na dwoje). Z kolei bardziej wymyślna kolacja na Koh Phi Phi (tam ceny są jednak ciut wyższe) – żółte curry z kurczakiem oraz krab z solonym jajkiem – kosztowała nas 500 bahtów (60 zł). Tak naprawdę da się tam znaleźć coś na każdą kieszeń. Droższe było piwo, które kosztowało zazwyczaj około 60-70 bahtów (7 zł za butelkę) Za wejściówki płaciliśmy np. kilkukrotnie po 20 bahtów za niektóre świątynie w Bangkoku, ale już żeby zobaczyć pałac królewski musieliśmy liczyć się z wysupłaniem 500 bahtów od osoby (60 zł). Niestety nie jestem w stanie niczego powiedzieć na temat cen biletów do ruin Ayutthayi czy Sukhothai, ponieważ mieliśmy niesamowite szczęście i trafiliśmy na okres, gdy ze względu na śmierć króla postanowiono tymczasowo znieść opłaty związane ze wstępem do tych miejsc (obowiązuje to do końca stycznia). Najwięcej kosztowały chyba przeloty np. pomiędzy Bangkokiem i Krabi, czy Bangkokiem i Siem Reap w Kambodży. Bilety na pociągi czy autobusy są tanie, nieco więcej trzeba zapłacić jak np. chce się spać na leżąco w nocnym pociągu z Bangkoku do Chiang Mai. Tej trasy nie pokonaliśmy, ale z ciekawości przejechaliśmy się pociągiem w takiej wyższej klasie na odcinku Ayutthaya – Phitsanulok płacąc za bilety 370 bahtów od osoby (43 zł). Najniższa klasa to wydatek rzędu kilku-kilkunastu złotych. Jeśli potrzebujesz jakichkolwiek innych informacji, pisz śmiało – chętnie pomogę! I życzę udanego wyjazdu! :)

      1. Marta

        Dziękuje ślicznie za odpowiedź!

        Najbardziej pocieszyłaś mnie kwestią noclegów, gdyż patrząc teraz na ofety booking.com ceny trochę mnie przestraszyły. Spotkałam się jednak z wieloma opiniami ze warto jechać w ciemno i na miejscu szukać zakwaterowania. Jak to było z Waszym przypadku, mieliście wcześniej coś zaklepane czy na miejscu wykupowaliście nocleg?

        A druga kwestia z takich „must have” co warto zabrać do Tajlandii? Zawsze mam problem z pakowaniem, i czesto biore za dużo, jednak akurat na tym wyjeżdzie każdy zbędny kilogram na pewno zrobi swoje, wiec jakbyś podpowiedziała, które rzeczy na pewno warto wziąc ze sobą, bedę baaardzo wdzięczna (a szczególnie czy warto brać swoją moskitierę ;) )

        Pozdrawiam gorąco w ten zimowy wieczór:)

        1. Podróżowisko.pl

          Jeśli chodzi o Bangkok, to tam akurat mieliśmy dwie noce zarezerwowane z góry przez Booking, ale udało się nam na miejscu przedłużyć pobyt o kolejne dwie nawet jeszcze taniej ;) Poza tym tylko na Koh Phi Phi mieliśmy zrobioną dzień wcześniej rezerwację, bo w upatrzonym obiekcie kończyły się domki. Pozostałych noclegów szukaliśmy w dniu przyjazdu na miejscu. Mieliśmy tajską kartę SIM, więc w każdej chwili mogliśmy podejrzeć, jak kształtują się ceny w położonych najbliżej obiektach. Jeżeli mieli gdzieś jakieś wolne pokoje, to szliśmy tam, gdzie najtaniej i jeszcze zazwyczaj udawało się coś stargować.
          Co do pakowania – im mniej tym lepiej! :) W moim plecaku były szorty, ale i dłuższe spodnie-haremki/ spódnica 3w1 (pod pałac królewski w Bangkoku nie wpuszczają z odkrytymi nogami i ramionami – niby można coś tam wypożyczyć do okrycia się, ale lepiej mieć swoje, bo przyda się to i w świątyniach), kilka bluzek na ramiączkach, do tego zabrałam rozpinaną koszulę, którą w świątyniach zakładałam na wierzch – niestety nie wszędzie akceptują chusty czy szale. Miałam polar, bo trzeba było jakoś dojechać do lotniska w Warszawie, poza tym żadnych innych ciepłych ubrań (polar czy sweter mogąprzydaćsię w klimatyzowanych środkach transportu). Obowiązkowo wodoodporna kurtka i wygodne sandały/ kryte buty np. w type adidasów jeśli planujesz trekking. Z bielizną też nie ma co przesadzać – wszystko można za grosze uprać na miejscu, ewentualnie samemu przeprać coś w umywalce (warto pomyśleć o jakimś sznurku do suszenia i środku do prania). Niby standardem jest, że w większości miejsc noclegowych dostaje się ręcznik, ale zabrałam ze sobą cienką szmatkę zwaną ręcznikiem szybkoschnącym. Ręcznika to nie przypomina, ale awaryjnie można skorzystać. Z kosmetyków – jeśli szybko łapie Cię słońce, koniecznie zabierz ze sobą krem o bardzo wysokim filtrze (na miejscu są bardzo drogie) oraz coś na komary, szczególnie jeśli będziesz kierować się na północ. Minimum 20% DEET – nasze Offy tam nie za bardzo działają. Do tego koniecznie aparat fotograficzny, bo widoków jest tam co niemiara ;) Ogółem na temat pakowania przygotowałam oddzielny wpis-poradnik, więc może coś Ci się z tego przyda :) https://podrozowisko.pl/poradniki/jak-sie-spakowac-i-nie-zwariowac/

          Moskitierę zabraliśmy, ale ani razu z niej nie korzystaliśmy. Komary nie znoszą włączonej klimatyzacji, a akurat tak się nam trafiało, że każdy pokój wyposażony był w klimatyzator. Pozdrawiam i dobrej nocy życzę!

  11. Napisałaś, że wróciliście z garniturem. Jestem ciekawy, czy jesteś zadowolona z zakupu? :) Co do Bangkoku, to chętnie wrócę.

    1. Podróżowisko.pl

      Bardzo! Co prawda gdy już otrzymaliśmy gotowy garnitur okazało się, że marynarka wymaga poprawek (o tym jeszcze wspomnę przy okazji któregoś z kolejnych postów), ale finalnie wygląda świetnie :) Naprawdę postarali się przy wykończeniach.

Skomentuj