Tajlandia: Pływający targ Dumnoen Saduak


Po „train market”, czyli targu rozłożonym wzdłuż torów, po których regularnie przejeżdżają pociągi, przyszła pora na pływający targ – kolejną z najbardziej charakterystycznych dla Tajlandii atrakcji. Przejazd busem między Mae Klong, a Dumnoen Saduak trwał raptem jakieś 30 min.

Dzień 4, 15.11.2016 część 2/3

Na miejscu czekały już inne grupy, a gdy wszyscy zebrali się w jednym punkcie, poinformowano nas, że mamy na targ półtorej godziny. Szkoda, że nie dano nam więcej czasu także na targ przy torach – 25 minut to było stanowczo za krótko. Czas wolny na Dumnoen Saduak wydawał się wystarczający.

Zanim jednak rozeszliśmy się w swoje strony, zostaliśmy ostrzeżeni, żeby na własną rękę nie wynajmować łodzi z silnikiem. Przewodnik od razu zaznaczył, że na bank zostaniemy oszukani przy takiej transakcji. Jako że nie zamierzaliśmy korzystać z tej atrakcji, udaliśmy się na spacer.

Od razu przy wejściu jednak daliśmy się naciągnąć na coś zupełnie innego. I co najgorsze – w pełni świadomie, chociaż cwaniactwo i naciąganie staram się zwalczać. Zaraz za rogiem jakaś Tajka sprzedawała frytki z batatów i smażone banany, a wokół owoców leżących obok chodził sobie mały gryzoń. Był tak rozkoszny, że nie mogłam się mu oprzeć. My trzymamy w domach chomiki, świnki morskie i króliki, a mieszkańcy tych terenów jako zwierzątka traktują jakieś polatuchopodobne stworki. Musiałam zrobić mu zdjęcie, ale oczywiście możliwe było to dopiero po zapłaceniu za frytki. Daliśmy się w ten sposób naciągnąć na 200 bahtów (ok. 24zł !!!) za porcję.

Tak naprawdę jedna porcja kosztowała 100 bahtów, ale jako że poprosiliśmy o mieszankę, to policzono nam – mimo tej samej objętości zamówienia – zakup razy dwa. Zazwyczaj nie daję się wciągnąć w tego typu pułapki… Byłam zła, że aż tyle zapłaciliśmy tak naprawdę za możliwość zrobienia zdjęcia, ale jest to tam niestety norma. Zdjęcie z lori, wężem – za wszystko się płaci. Dobrze chociaż że widziany przez nas gryzoń wyglądał na zadbanego i miał nawet chwilę dla siebie – gdy wracaliśmy z targu, maluch smacznie drzemał w swojej łupinie kokosa.

Ledwo zdążyłam zrobić futrzakowi sesję, a zaraz zgarnął nas nasz przewodnik, bo okazało się, że jednak będziemy płynąć przez targ. Od każdego zgarnięto 150 bahtów i załadowano nas na bardzo niskie i wąskie łódeczki. Nas wcisnęli na pierwsze miejsce. Dla dwojga było tam stanowczo za ciasno, ale przynajmniej mieliśmy najlepsze widoki. Gdy wszyscy zajęli miejsca, rozpoczęliśmy półgodzinną wycieczkę kanałami targu. Początkowo nie było to zbyt przyjemne, bo łódka kiwała się na boki, trzeba było trzymać przy sobie ręce i nogi, ponieważ przepływające obok łodzie mogły boleśnie uderzyć w łokieć czy nawet w plecy. Do tego co chwila byliśmy ochlapywani wodą rozpryskiwaną przez większe łódki. Ale później było już lepiej. Chociaż zaczęło się robić nudno, gdy kolejne i kolejne sprzedawczynie wciąż proponowały to samo ze swoich stoisk, a nikt jakoś specjalnie nie kwapił się do robienia dużych zakupów po wygórowanych cenach.

Składane kapeluszo-wachlarze, drewniane figurki małpek, zwierzątka zrobione z łupin kokosa, torebki, t-shirty… Miałam wrażenie, że wszędzie jest to samo. Nie zdecydowałeś się na zakup na jednym stoisku? Spokojnie, możesz to kupić na kolejnym. I kolejnym. Na pewno zdążysz się namyślić.

W trakcie pływania daliśmy się naciągnąć drugi raz, tym razem na mangostany. Za paczkę owoców zażyczono sobie z przepływającej łodzi ponad 200 bahtów. Mangostanów było sporo, ale i tak przepłaciliśmy przynajmniej dwukrotnie. Jednak nie byłam w stanie odmówić sobie tych owoców – odkąd spróbowałam ich na Sri Lance, wpadłam po uszy. Żaden inny smak nie przypominał mi tego słodkiego, rozpływającego się w ustach owocu. Przez kilka dni pobytu widzieliśmy je w ofercie po raz pierwszy. Niestety nie były tak pyszne jak te ze Sri Lanki… Poza mangostanami można było kupić różane jabłka, flaszowce, rambutany, banany, papaje, mango i wiele innych egzotycznych pyszności.

Pływający targ Dumnoen Saduak jest w temacie cen przeciwieństwem targu na torowisku w Mae Klong. Jest to jednak bardzo turystyczne miejsce, więc miejscowi wiedzą, jak zarobić.

Na pływanie po kanałach dobrze spryskać się porządnie środkiem z DEET – albo ja byłam niewystarczająco spryskana, albo wszystko ze mnie spłynęło – musiałam opędzać się od komarów, a i tak jakieś bydlę mnie użarło.

Gdy już wysiedliśmy na brzeg, wreszcie mieliśmy rzeczywiście czas wolny. Od razu udaliśmy się w stronę drogi, którą przyjechaliśmy. Już z busa widziałam, że tam właśnie trzeba będzie się udać, żeby zobaczyć ten słynny widok stłoczonych w kanale łódek z różnym asortymentem. Przeszliśmy przez ulicę, gdzie z mostu roztaczał się widok na tę bardziej malowniczą część pływającego marketu. Panie w tradycyjnych kapeluszach sprzedawały z łodzi warzywa, owoce, gotowe dania i inne rzeczy. Ta część spodobała mi się dużo bardziej. Moją uwagę zwrócił na jednej z łodzi taki właśnie tradycyjny kapelusz. Staruszka rzuciła pierwotną cenę 500 bahtów czyli prawie 59 zł! Gdy podziękowałam, od razu zeszła do 300 (35 zł). Ponoć taki kapelusz nie powinien kosztować więcej niż 150 bahtów, czyli mniej niż 20 zł.

Wiele starszych kobiet pływających na tej części targu miało smutne, zamyślone spojrzenia. Jednak ich młodsze konkurentki tryskały energią pozując nawet z turystami do zdjęć.

Czas szybko minął, ale zobaczyliśmy wszystko, co chcieliśmy. Przy punkcie spotkań, w którym mieliśmy oczekiwać na resztę grupy, kupiliśmy kokosa za 40 bahtów. Sprzedawca chętnie zaczął z nami rozmowę wypytując, czy jesteśmy w podróży poślubnej. Gdy odpowiedziałam, że ta miała miejsce kilka lat temu od razu zapytał o dzieci. Jak tylko usłyszał, że dzieci jeszcze nie mamy, stwierdził, że za rok o tej porze widzimy się co najmniej we czwórkę :D Pan dał nam tajską łyżeczkę do wygrzebania miąższu – chociaż jeden był na to przygotowany. Wielokrotnie widziałam, jak turyści próbowali skubać miąższ słomką, sami robiliśmy to samo.

Starszy pan widząc moje zainteresowanie stojącą obok miniaturką tajskiej świątyni zaraz pospieszył z wyjaśnieniem, że ma ona na celu przynoszenie szczęścia w tym miejscu. Duchy, którym zapewnia się jedzenie oraz napoje, mają chronić miejsce, przy którym taka „kapliczka” się znajduje. Raz takie obiekty są skromne, innym razem z kolei świadczą o bogactwie właścicieli domu, obok którego stoją. Za każdym razem jednak urzekały mnie swoim urokiem i dbałością o detale.

Zaraz jednak musieliśmy kończyć miłą pogawędkę, ponieważ przewodnik popędził nas na dół. Życząc panu wszystkiego dobrego wróciliśmy do grupy. Na odchodne jeszcze raz zażądał od nas pokazania mu się w przyszłym roku w powiększonym składzie :)

Jak się okazało, czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Ustawiliśmy się w kolejce do szybkiej łodzi, która po chwili popędziła przez kanały z dala od targu. Płynęliśmy coraz szybciej i szybciej, aż woda zaczęła na nas chlapać. Gdzieniegdzie w rzece pływały jeszcze krathongi ze święta Loy Krathong obchodzonego dnia poprzedniego. Dzięki tej wycieczce mogliśmy przyjrzeć się drewnianym  domom, w których mieszkają sprzedawcy z targu. Wszystkie ze względu na ryzyko zalana, zbudowane zostały na wysokich palach. Były skromne, ale w obejściach widać było porządek.

Po kilkunastu minutach pływania po kanałach wróciliśmy do busów. Po nieprzespanej nocy byłam tak padnięta, że całą drogę do Bangkoku przedrzemałam. Kierowca jechał, jakby wiózł worki ziemniaków, ale nawet to mi nie przeszkadzało.

Czy warto było pojechać na targi z zorganizowaną wycieczką wykupioną w hostelu? Miało to swoje plusy i minusy, jednak to pierwsze przeważało. Potrzebowaliśmy trochę przerwy, jakiegoś przewodnika, co zaprowadzi, pokaże i zabierze z powrotem, ale wciąż jednak na miejscu mieliśmy tę odrobinę niezależności. W końcu nie zawsze trzeba wszystko samemu. Co prawda przewidziany czas wolny – szczególnie jeśli chodzi o targ przy torach – nie do końca był wystarczający, ale taki już urok zorganizowanych wyjazdów.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Komentarze do: “Tajlandia: Pływający targ Dumnoen Saduak”

  1. Hej Podróżowisko.pl – u mnie od dzisiaj też opis blogowy z targów – tego w Amphawie i Damnoen Saduak. Zapraszam:)))) Pozdrowionka:)

    1. Zaraz zabieram się za czytanie! :D

  2. BrB Adventures

    Extra zdjęcia! Miałam okazję widzieć targ na wodzie, ale nie aż tak duży i niespożywczy, tylko z biżuterią. To wręcz przykre jak bardzo naciąga się turystów. Lekcją numer jeden z mojej podróży do Azji było to, że mnóstwo ludzi za pieniądze odda wszystko, jeszcze gorsze było to, że kiedy dobrowolnie daliśmy komuś pieniądze to chcieli więcej i więcej. Podobnie jak Ty uważam, że warto mimo wszystko takie miejsca zobaczyć nawet jeśli wracasz busem, w którym kierowca przewozi Cię niczym worek ziemniaków ;)

Skomentuj