Kambodża / Tajlandia: W drodze na Koh Phi Phi


Z kierowcą tuk tuka, z którym dnia poprzedniego pojechaliśmy na pola śmierci Choeung Ek, umówieni byliśmy na 6:00 rano pod naszym hotelem. Mimo tego, że dzień wcześniej podaliśmy sobie ręce na znak zawarcia umowy, obawiałam się trochę czy mężczyzna ten faktycznie dotrzyma słowa. Poprzedniego dnia nie do końca wzbudzał nasze zaufanie…

Dzień 13, 24.11.2016 cz. 1/2

Już obmyślałam możliwe scenariusze planów B i C, jednak po oddaniu klucza na recepcji od razu zauważyłam po drugiej stronie ulicy jego charakterystyczny niebieski skuter. Gdy tylko nas zobaczył, wystrzelił z pojazdu jak rakieta przerywając rozmowę z innym kierowcą. Od razu przywitał się podając rękę (żaden inny kierowca tego wcześniej w stosunku do nas nie robił) i pomógł załadować bagaże. Dzień wcześniej traktował nas jak turystów, których można naciągnąć bo i tak więcej nic z tego nie będzie – miła była ta odmiana. Czuliśmy wręcz jakąś nić porozumienia i sympatii z jego strony.

Zanim ruszyliśmy na lotnisko, poprosiliśmy o krótki przystanek na Poland Republic Blvd – ulica ta znajdowała się niedaleko, a jeszcze raz chcieliśmy ją zobaczyć. Naprawdę zadziwiające było to, że trafiliśmy tu od razu po przyjeździe do miasta. Phnom Penh jest wielkie, więc trafienie na bulwar noszący nazwę naszego kraju graniczyło z cudem! Kierowca wciąż dopytywał, czy Polska nie jest częścią Niemiec. Wyjaśniało to, dlaczego po wizycie na polach śmierci mówił nam o tym, że według jego wiedzy takie miejsca są i w Niemczech. W końcu jednak zrozumiał, że jesteśmy oddzielnym krajem. Po krótkim dodatkowym przystanku ruszyliśmy przez mimo wczesnej pory pełne spalin i pyłu miasto. Zdarzało się, że mimo czerwonego światła i tak przejeżdżaliśmy – przez to nieprzestrzeganie przepisów prawie wjechał w nas jakiś ciężarowy samochód… No ale niestety tak tam wygląda ruch – kto pierwszy ten lepszy, duży niby może więcej, ale mniejszy jest sprytniejszy i wszędzie się zmieści. Istne szaleństwo.

W trakcie jazdy kierowca pochwalił się nam, że przynieśliśmy mu poprzedniego dnia szczęście – po 5 min. od wysadzenia nas znalazł zaraz kolejnych turystów i zarobił 35$. Rozmarzył się, że jak tak dalej pójdzie, jeśli codziennie będzie miał tyle pracy, to zarobi w końcu kiedyś na własnego tuk tuka. Chcieliśmy wiedzieć ile kosztuje taki pojazd – całość z motorem to 1500$, natomiast sama przyczepka – ok. 800$. Sporo, szczególnie jak na khmerskie zarobki i ogromną konkurencję ze strony innych kierowców tuk tuków.

Dojechaliśmy na lotnisko ze sporym zapasem czasu. Phea dał nam namiary na siebie w razie gdyby ktoś ze znajomych potrzebował transportu w stolicy Kambodży lub okolicy. Oto one: pjea.tuktuk@gmail.com. Na pewno nie będzie nas pamiętał, więc powoływanie się nic nie da, ale jakbyście byli kiedyś w tej okolicy, może pomożecie mu w spełnieniu jego marzenia?

Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i życzyliśmy mu dalszego szczęścia. Odjechał serdecznie nam machając. Na lotnisku byliśmy zbyt wcześnie, więc rozsiedliśmy się na najbliższych krzesełkach. Rozglądaliśmy się po hali budynku który sprawiał wrażenie w miarę nowego. Po jakimś czasie zaczęła się odprawa pasażerów na nasz lot do Bangkoku. Zbyt wielu osób w kolejce nie było, więc liczyliśmy, że pójdzie to sprawnie, niestety jednak przed nami utknęła trójka Chińczyków. Przepakowywali bagaże, ważyli, mierzyli… nie wiadomo o co im chodziło.

Zastanawiałam się, czy przypadkiem obsługa tak się nie czepia. Czas dłużył mi się niemiłosiernie, więc szukałam jakiegoś zajęcia. W końcu zaczęłam obserwować ważkę, która latała wkoło nas i w pewnym momencie usiadła na ramieniu mojego męża. Wreszcie przyszła i na nas pora. Obawiałam się, że będą problemy ponieważ nie mieliśmy wydruku potwierdzenia rezerwacji ani też nie odprawiliśmy się z wyprzedzeniem. Wystarczyło jednak pokazać paszporty, żeby bagaż został nadany do Krabi, a my po dłuższej chwili otrzymaliśmy po dwie karty pokładowe. Pierwsza z nich była na lot Phnom Penh – lotnisko Don Mueang.

Warto zapamiętać – na lotnisku w khmerskiej stolicy ustawiono dystrybutory do napicia się wody, ale my nie ryzykowaliśmy. Po szybkiej kontroli bezpieczeństwa udaliśmy się na zwiedzanie strefy bezcłowej. Trafiliśmy na sklep Artisans d’Angkor, w którym zaopatrzyliśmy się w Siem Reap oglądając przy okazji proces wytwarzania różnych rzeczy. Nie mogłam odmówić sobie jaśminowego balsami do ust w kokosowym opakowaniu oraz kokosowej świeczki w pudełku wyplecionym z liści palmy. Z koszykiem podeszliśmy do kas i mój paszport oraz karta pokładowa zostały zeskanowane. Jednak w międzyczasie trafił się jakiś bogaty klient, co sporo kupił, więc my poszliśmy w odstawkę, mimo że była to nasza kolej.

Gdy w końcu zaczęto nas obsługiwać pojawił się problem. Ja dałam paszport i kartę pokładową, ale do płatności użyliśmy karty kredytowej męża. Gdy obsługa sklepu zorientowała się w tym naszym niecnym postępku wpadła w popłoch. Co tu zrobić, przecież dane się nie zgadzają! Po wielu wyjaśnieniach, że jesteśmy razem, że jesteśmy małżeństwem itd., zaczęli powoli, literka po literce, sczytywać moje nazwisko oraz nazwisko męża z karty. Imiona im się nie zgadzały, ale chyba doszli do wniosku, że mogą nam pójść na rękę. Dobrze, że nie zauważyli, że moje nazwisko kończy się na „a”, a męża na „i”… Ale by była jazda wtedy… ;) Nie robiliśmy afery, ale po co komu dane, co, gdzie i za ilę kupuję. Przecież jest to totalna inwigilacja!

W samolocie trafiliśmy na bardzo sympatyczne stewardessy. Okazało się, że na lot do Bangkoku znów mamy „uprzywilejowane” miejsca w rzędzie ze środkowym wyjściem ewakuacyjnym. Na cztery rzędy po trzy miejsca byliśmy jedyni. Stewardessa szybko objaśniła co i jak. Mieliśmy sporo miejsca na nogi.

Co mnie zdziwiło? Na pokładzie wielu ludzi nie potrafiło znaleźć swoich miejsc. Zachowywali się jak dzieci we mgle. Mam podejrzenia, że przy 65% analfabetyzmie w społeczeństwie mogli nie znać „naszych” liczb. Patrząc po banknotach, to tylko „0” mamy identyczne. Ichniejsze szlaczki w postaci 1,5, 2 i innych nie są z kolei dla nas czytelne.

Po jakiejś godzinie lądowaliśmy już w Bangkoku. Trzeba przyznać, że piloci samolotów Air Asia znają się na swojej robocie – prawie w ogóle nie poczułam, że już dotknęliśmy pasa.

Jako że do lotu do Krabi mieliśmy trochę czasu, udaliśmy się po wizę, żeby mieć tę formalność z głowy na miejscu. Po przejściu wszystkich formalności wyszliśmy na miasto, żeby znaleźć coś ciekawego do jedzenia. Długo szukać nie musieliśmy, bo wiedzieliśmy już gdzie się udać – w końcu byliśmy tam 5 dni wcześniej. Chcieliśmy znaleźć chłopaków, którzy przygotowywali pyszne naleśniki z dodatkami, ale niestety tym razem ich nie było. Za to wydawało mi się, że ogółem pojawiło się dużo więcej stoisk z różnego rodzaju jedzeniem. Skusiliśmy się na zupę tom yum oraz jakąś inną, na rosole podjeżdżającym mocno selerem i z owocami morza. Całość kosztowała nas 100 bahtów (ok. 12 zł).

Tom yum była niesamowicie ostra, po kilku łyżkach miałam łzy w oczach, ale była naprawdę smaczna. W środku znalazły się jednak jakieś bulwy, które niekoniecznie mi posmakowały – były bardzo twarde i niedogotowane. Dodatek owoców morza stanowiły krewetki, kalmary i resztki w postaci kawałków ogonków i odnóży. To akurat wyglądało mało apetycznie. To samo z drugą zupą – nie wszystkie części owoców morza nadawały się do zjedzenia.

Idąc w stronę lotniska zakupiliśmy jeszcze kilka przekąsek w postaci ciasteczek kokosowych oraz mini-naleśniczków. Mimo że były słodkie, dodano do nich szczypiorek i nasiona (bodajże sezam). Kupiliśmy jeszcze kokosa i udaliśmy się z powrotem na lotnisko. Kokos był inny niż zazwyczaj – pozbawiono go zielonej okrywy zostawiając tylko twardą, brązową łupinę. Woda z jego wnętrza była jednak niezwykle słodka i bardzo orzeźwiająca. Tak dobrego kokosa jeszcze nie piliśmy. Dodatkowo był na tyle dojrzały, że z łatwością udało się wyskubać jego wnętrze. Niedawno udało się nam znaleźć podobnie dojrzałego kokosa w jednym z okolicznych dyskontów.

Jako że mieliśmy karty pokładowe, a nasz bagaż krążył gdzieś po lotnisku, udaliśmy się bezpośrednio do bramek w części lotów krajowych. Oznaczenia są dobre, nie da się zgubić. Na lotnisku Don Mueang klimatyzacja jest mocno podkręcona, warto więc rozważyć zabranie ze sobą jakiegoś szala na ramiona. Ja niestety nic nie miałam, więc było mi momentami trochę zbyt chłodno.

Po kontroli bezpieczeństwa udaliśmy się w kierunku naszej bramki nr 33.  Cały czas, który tam spędziliśmy, poświęciłam na obserwowanie lądujących samolotów. Niby nigdy mnie to jakoś nie pasjonowało, ale lądowało tam tyle pomalowanych na różne sposoby samolotów, że oderwać oczu nie mogłam i czekałam tylko na to, który będzie następny. Najciekawsze były maszyny linii Nok Air – pomimo kilkunastu zaobserwowanych lądowań, nie widziałam dwóch takich samych samolotów. Pomalowane były na najróżniejsze kolory, ale cechą wspólną był zawsze namalowany z przodu ptasi dziób.

Nasz boarding opóźniony był 25 min. W końcu jednak wsiedliśmy na pokład. Ponownie lecieliśmy samolotem linii Air Asia, jednak tym razem nie był on biało czerwony – wyjątkowo pomalowano go na żółto-biało. Leciało z nami stosunkowo niewielu pasażerów, tak niezapełnionego samolotu chyba jeszcze nie widziałam. Sprawnie zostaliśmy poinformowani o procedurach bezpieczeństwa – w Europie można mieć włączony telefon podczas startu (tyle że w trybie flight mode), ale w Air Asia komórki muszą być całkowicie wyłączone. Zaraz rozpoczęliśmy kołowanie. Tym razem jednak lot nie przebiegł tak spokojnie…

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. Świetna relacja! Marzy mi się Azja! <3

    1. Podróżowisko.pl

      Mi też się marzy na okrągło – żeby nie ustawowe 26 dni urlopu, to pewnie spędzałabym tam dużo więcej czasu ;)

  2. Marta K

    Bardzo podoba mi się Twój sposób opisywania :) Pozazdrościć talentu :)

    1. Podróżowisko.pl

      Oj… dziękuję za miłe słowa!!! :D

  3. Zatęskniłam za azjatyckimi podróżami. Kambodża jest świetna. Czekam na relację z tajskich wysp, może będzie to wskazówka na kolejny wyjazd :)

    1. Podróżowisko.pl

      Z liczby mnogiej „wyspy” zrobiła się „wyspa” ;) Wylądowaliśmy na Koh Phi Phi. Już niedługo będzie wpis o tym miejscu

  4. Mąż chce zwiedzić bajeczne miasto, ja pewnie pojadę z nim. Fajnie opisujesz.

    1. Podróżowisko.pl

      Dzięki! :) Zdecydowanie warto się tam wybrać

Skomentuj