Tajlandia: O tym, jak to nakarmiło nas wojsko…


W Tajlandii co jakiś czas mają miejsce różne wydarzenia, przez co kilka lat temu wprowadzono tam (i w 2014 zniesiono) stan wyjątkowy. Słyszałam różne opinie o tamtejszym wojsku, ale my kontakt z żołnierzami będziemy wspominać bardzo miło! W Bangkoku spotkała nas niesamowita sytuacja właśnie ze strony tajskiego wojska. 

Dzień 3, 14.11.2016 część 2/3

W drodze spod Golden Mountain natknęliśmy się na biały, ośmioboczny budynek starego fortu. Niewielki Pom Mahakan – bo tak nazywa się ta cytadela – jest jednym z dwóch ocalałych bastionów broniących niegdyś starego ufortyfikowanego miasta. Drugi znaleźć można prawie w linii prostej na zachód, nad rzeką.

Dotarliśmy także nad kanał, nad którym znajdowały się drewniane domy. Ponoć część z zachowanych budynków ma nawet ponad 100 lat! W tej okolicy było niegdyś dużo więcej takich zabudowań, jednak w związku z decyzjami władców,  drewnianych domów jest coraz mniej. I niestety te, które wciąż stoją, wyglądają coraz gorzej. 

Kolejną obejrzaną przez nas świątynią była Wat Thepthidaram Worawihan – przechadzając się pomiędzy świątynnymi budynkami znów trafiliśmy na Hiszpankę, którą spotkaliśmy w trakcie wspinania się po schodach Golden Mountain.

Wat Thepthidaram Woravihara (Wat Thepthidaram) znajduje się na Mahachai Road, przy kanale Krung – w dawnych czasach znajdowała się tam wschodnia ściana miasta. Świątynia została założona przez króla Ramę III, a zbudowano ją w latach 1836-1839. Nazwa thepthida (niebiańska córka) odnosi się do Krom Meun Apsorn Sudathep – najstarszej córki Ramy III – kobiety wielkiej urody, która służyła ojcu jako osobisty adiutant. Zbudowana z domieszką chińskiego stylu świątynia niestety była zamknięta.

Wat Ratchanaddaram

Następnie znaleźliśmy się przy Wat Ratchanaddaram, jednak pobliska robiąca wrażenie świątynia zwana Loha Prasat Metal Castle była całkowicie zasłonięta rusztowaniami, więc udaliśmy się dalej.

Moją uwagę zwróciły po raz kolejny zdobienia dachów – w Tajlandii noszą one nazwę chofa. Kształtem mają przypominać pół-człowieka, pół-ptaka – postać Garudy, czyli bóstwa służącego bogowi Wisznu.

W trakcie spaceru po mieście co kilka kroków napotykaliśmy budynki przyozdobione w biało- czarne szarfy oraz liczne portrety zmarłego króla, które wyglądały jak okazałe, czasami naprawdę ogromne ołtarze. Na każdym król przedstawiony został jako mężczyzna w sile wieku. Ani razu nie widzieliśmy zdjęcia przedstawiającego starszego, schorowanego mężczyznę – takich obrazów nigdzie oficjalnie nie zobaczymy. Szczególnie okazałe miejsca pamięci zauważyć można przy głównej ulicy przecinającej centrum.

Pomnik Demokracji

Podążając ulicą Ratchadamnoen Klang Rd dotarliśmy do wzniesionego w latach 1939-1940 Pomnika Demokracji. Cztery ogromne skrzydła (każde wysokie na 24 m) i niewielka kopuła pośrodku powstały dla uczczenia wydarzeń z 1932 r. W roku tym zakończyła się era monarchii absolutnej, a Tajlandia stała się państwem monarchii konstytucyjnej. Pod pomnikiem złożono w ziemi 75 kul armatnich symbolizujących rewolucyjne nastroje panujące w trakcie tamtych wydarzeń. Liczba tych kul nawiązuje do roku 2475 w kalendarzu buddyjskim, czyli właśnie 1932 roku według kalendarza rzymskiego.

Jako że byliśmy na jednej z głównych arterii miasta, hałas i zgiełk nie pozwoliły nam na dłuższy postój. Było mi gorąco, ale nie tylko ja cierpiałam ze względu na wysoką temperaturę i wilgotność – spotkany gdzieś po drodze psiak rozłożył się na płasko na chodniku pod stoiskiem, na którym różne różności sprzedawała jego właścicielka. Momentami też miałam ochotę się tak rozpłaszczyć. O, albo jeszcze lepiej. Wskoczyć do kanału z zimną wodą! Przed tym pierwszym bronił mnie jednak ciągle idący gdzieś tłum ludzi, a przed drugim – wątpliwa czystość wody.

Idąc przed siebie natrafiliśmy na stoisko mężczyzny, który sprzedawał niewielkie ciasteczka składające się z dwóch wypiekanych na miejscu połówek. Co chwila nalewał do formy ciasta z niewielkiego imbryczka. Za 50 bahtów kupiliśmy kilka sztuk tych pyszności (niecałe 6 zł). Polecam amatorom delikatnych, rozpływających się w ustach kokosowych smaków!

Giant Swing

Zaraz znaleźliśmy się na placu, na którym znajduje się Giant Swing – ogromna huśtawka będąca religijną strukturą przed świątynią Wat Suthat. Lekki przesyt świątyń sprawił, że pominęliśmy ten kompleks.

Udaliśmy się w kierunku pałacu królewskiego. Gdy tak szliśmy przed siebie, zaczepiła nas kobieta, która po wypytaniu o cel wędrówki poinformowała nas, że o tej porze pałac jest już zamknięty i poleca nam rejs łodzią przez jakieś kanały. Godzinna wycieczka miała kosztować „tylko” 1400 bahtów od osoby. Ponad 160 zł. Przy okazji zaczęła opowiadać o sobie, że jest żoną brytyjskiego dyplomaty, że przyjechała do Bangkoku na chwilę, ale jako że zna to miasto, to poleca nam rejs, bo to naprawdę niezwykłe przeżycie itp., itd. Serio? Śmierdziało to kolejnym przekrętem na kilometr. Zorganizowanym przez nią tuk tukiem za 10 bahtów (znów ta promocyjna cena…) pojechaliśmy do przystani łodzi. Udało nam się stargować cenę do 1400 bahtów za dwoje ale to i tak wciąż było za dużo. Wywołując tym spore niezadowolenie naciągacza, podziękowaliśmy za propozycję. Dalej znów ruszyliśmy na piechotę.

Targ kwiatowy

Kręciliśmy się nad brzegiem rzeki – spróbowaliśmy kilku sprzedawanych na ulicy rozmaitych przekąsek (między innymi szaszłyków z kalmarów nadziewanych rybą), lodów z duriana, przeszliśmy się kończącym się już targiem kwiatowym podziwiając wystawione na sprzedaż kratongi – stroiki, które przygotowywane były do sprzedaży na wieczorne święto. Loy Krathong, o którym znajdziecie więcej informacji w kolejnym wpisie. Przystanęliśmy na chwilę, żeby zobaczyć, jak powstaje taki stroik. Spod rąk tak kobiet jak i mężczyzn wychodziły prawdziwe kwiatowe arcydzieła.

Wat Pho i wielki Budda

Dotarliśmy w końcu pod pałac, ale o tak późnej porze był już faktycznie zamknięty. Pierwsza próba dostania się na teren królewskiego kompleksu zakończyła się fiaskiem. Postanowiliśmy jednak zobaczyć znajdującą się tuż obok świątynię Wat Pho – jedną z najstarszych (o ile nie najstarszą) ze świątyń Bangkoku. I tę największą (powierzchnia 80 000 m²) i najbardziej spektakularną.

To właśnie w Wat Pho pośród setek innych wizerunków znajduje się słynny posąg Leżącego Buddy zwany również posagiem Buddy Odpoczywającego. Zbudowany został w 1832 roku na zlecenie króla Ramy III i symbolizuje wejście Buddy w stan Nirwany. Długi na 46 metrów  i wysoki na 15 m Budda spoczywa w pozie nazywanej „pozycją śpiącego lwa”. Posąg robi ogromne wrażenie, ale koniecznie trzeba przyjrzeć się dokładniej jego niesamowitym stopom pokrytym masą perłową i rzeźbionym w 108 starożytnych symboli. Z tyłu posagu znajduje się 108 ustawionych w rzędzie misek, do których można wrzucić monety w celu zapewnienia sobie dobrego losu. Nie trzeba kolekcjonować drobnych – w świątyni za 20 bahtow można zakupić małą miseczkę pełną drobniaków. W moim przypadku niestety zapewnienie sobie szczęścia w ten sposób niewiele dało – kończę ten wpis po małym wypadku, w trakcie którego jedno ze ścięgien dłoni uległo przecięciu… Może jednak limit pecha na nowy rok już wyczerpałam?

Wrażenie robiły również przyświątynne stupy zwane w Tajlandii chedi. Przyozdobione w liczne kolorowe kafelki tworzące różne wzory, pną się wysoko do nieba. Każda z nich stała się grobowcem – w jednej pochowano pozostałości Wielkiego Buddy z Ayutthayi, a w kolejnych szczątki Ramy II, III oraz IV.

W jednym ze świątynnych bydynkow trwała jakaś ceremonia związana prawdopodobnie ze śmiercią króla – znak o zakazie wstępu był schowany, więc o mało co nie weszłam do środka. Zostaliśmy powstrzymani przed wejściem. Pozwolono nam jednak zrobić z dołu schodów zdjęcie Buddy, znajdującego się wewnątrz. Zauważyliśmy, że blisko schodów ustawiono białe wstążki, które są tam symbolem żałoby. Może cało króla lub urna z jego prochami wciąż spoczywały w świątyni? Ponoć pogrzeb planowany jest dopiero za rok. Obserwując zamieszanie doszliśmy do wniosku, że na pewno odbywało się tam coś ważnego. Nie chcąc przeszkadzać, dyskretnie obeszliśmy co tylko się dało i ruszyliśmy w kierunku pałacu.

Idąc ulicą, natykaliśmy się na grupki ludzi wpatrujących się w niebo i fotografujących coś. Okazało się, że każdy robił zdjęcia Księżyca w pełni. Trafiliśmy do Bangkoku akurat na święto odbywające się w trakcie pełni Księżyca w dwunastym miesiącu lunarnym tajskiego kalendarza. Księżyc budził wśród mieszkańców niemałe zainteresowanie.

Gdy chcieliśmy przejść drogą obok terenu, który zajmuje pałac królewski, okazało się, że musimy przejść kontrolą bezpieczeństwa. Sprawdzono nasze paszporty, saszetki, chwilę pogadaliśmy z wojskowymi i ruszyliśmy przed siebie. W pewnym momencie drogę zastąpiły nam dwie dziewczyny wręczając mi czarną koszulkę i mówiąc, że to prezent. Początkowo pomyślałam, że to może w związku ze śmiercią króla – w końcu czarny i  biały oficjalnie uznane były za barwy żałobne po stracie monarchy. Po chwili przyjrzałam się jednak, że koszulka przedstawia naszywkę obywatela bijącego pokłony żołnierzowi. Jakiś facet zaczął robić zdjęcia, na co od razu podziękowałam. Na hasło „no photo” panienki koszulkę zabrały, coś tam po swojemu skomentowały, a my poszliśmy. Jeszcze tego brakowało, żeby w Tajlandii wikłać się w sprawy polityczne…

O tym, jak nakarmiło nas wojsko…

Gdy już zaszliśmy kawał drogi, jeden ze stojących na ulicy żołnierzy nakazał nam natychmiast usiąść na krawężniku. Tłumaczył o co chodzi, ale nie do końca zrozumieliśmy jego angielsko-tajski. Chwilę później okazało się, że ulicą przejechać miał następna tronu, syn zmarłego króla. Nikt nie mógł w tym czasie iść, wszyscy musieli siedzieć i czekać. Robiło mi się coraz bardziej gorąco, chciało się nam coraz bardziej pić. Niestety nie mieliśmy wody, a siedzieć trzeba było. Minuty dłużyły się niemiłosiernie… Gdy tylko książę z obstawą przejechali, ruszyliśmy przed siebie intensywnie rozglądając się za wodą.

W pewnym momencie zauważyłam kilka zgrzewek czekających wśród wojskowych za ogrodzeniem. Akurat była tam furtka, ale przejście niestety nie było możliwe. Żadnych sklepów nie było, więc w desperacji zapytałam, czy możemy kupić trochę tej wody od nich. Wiecie co zrobili żołnierze? Dali nam po dwie butelki na głowę, do tego jakis dowódca nie czekając na odpowiedź, czy jesteśmy głodni, wręczył nam jedzenie: wciąż ciepłego kurczaka z ryżem i ogórkiem, mleko truskawkowe i ciastko na deser.

W życiu mnie coś takiego nie spotkało. I to jeszcze od wojska! To było miłe. Dzięki chłodnej wodzie wstąpiły w nas nowe siły.

Po powrocie do hostelu przeżyłam niemały szok. W łazience prosto na mnie ruszył gigantyczny karaluch! Wspominałam już, że nienawidzę karaluchów? Jak to zwykle z karaluchami bywa, ubicie go wcale nie było takie łatwe. Zaraz zeszłam na recepcję z żądaniem środka na robaki. Właściciel po chwili przyszedł, zostawił nam nowiutko zakupiony spray, sprzątnął truposza i powiedział, że ktoś przyjdzie zakleić dziurę w ścianie, którą prawdopodobnie karaluch przelazł. Zrobił to z taką pokorą, że aż w szoku byłam – tak jakby całym sobą przepraszał za zdarzenie. Jak się w trakcie tych kilku dni pobytu w tym miejscu mogliśmy przekonać, prowadzący hostel Sikh był tak miły i serdeczny, tak uczynny, tak bezproblemowy, że ciężko nam było stamtąd wyjechać. Takich ludzi ze świecą szukać!

Zdecydowaliśmy się na wykupienie na następny dzień wycieczki do pływającego targu i Train Market w Mea Klong. Cena – 350 bahtów od osoby. Przedłużyliśmy też pobyt w Bangkoku o jedną noc. W związku z dodatkowymi lokatorami, udało mi się stargować cenę za pokój z 500 na 400 bahtów, czyli do około 24 zł za noc za osobę (ze śniadaniem). W samym centrum miasta!

Było już dość późno i tak naprawdę należało iść spać, ale wieczorem nad rzeką odbywało się wspomniane już wcześniej święto Loy Krathong. Nie mieliśmy daleko, wiec żal było nie zobaczyć tego na własne oczy.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Komentarze do: “Tajlandia: O tym, jak to nakarmiło nas wojsko…”

  1. Jej, jak miło! Pewnie ta woda i jedzenie nabrały szczególnego smaku. Szczerze to tez bym chciała tak siedzieć na krawężniku wraz z innymi i czekać na przejazd następcy tronu, oczywiście z butelką wody w ręku :)

    1. Podróżowisko.pl

      Uwielbiam tajską kuchnię, ale nic mi tak nie smakowało, jak właśnie ten prosty sprezentowany posiłek :D W trakcie oczekiwania nasze myśli krążyły tylko wokół tego, jakby tu skombinować butelkę zimnej wody, więc trudno nam było docenić wyjątkowość tej chwili ;)

Skomentuj