Tajlandia: Utknęliśmy. Co robić w Krabi?


Do tego dnia byłam przekonana, że najgorszym lotem w moim życiu był ten na Santorini, gdy w trakcie lądowania – w momencie, gdy podwozie miało już dotknąć pasa – bujnął nami tak silnie wiatr, że pilot natychmiast zdecydowanie poderwał maszynę w górę. Cisza, jaka nastała wewnątrz po tym zdarzeniu, była wręcz szokująca. 24 listopada 2016 zmieniłam jednak zdanie. Bywa gorzej. Żeby było mało przygód – utknęliśmy. Co robić w Krabi?

Dzień 13, 24.11.2016 cz. 2/2

W trakcie całego wyjazdu do lotów Qatar Airlines czy Air Asia nie miałam zbytnio zarzutów, poza tym jednym pomiędzy Bangkokiem a Krabi. Na chwilę obecną to właśnie ten lot był najgorszym w moim życiu. Podczas startu silniki nierówno pracowały, z przodu coś non stop brzęczało jakby drżąca łyżeczka w filiżance, ledwo się wznieśliśmy od razu zaczęło nami porządnie trząść – musieliśmy przelecieć przez chmury burzowe, które nadchodziły nad Bangkok. Gdy już prawie z tych chmur wylecieliśmy, rzuciło samolotem o dobre kilka metrów w dół. Po innych wkoło widać było, że również porządnie się wystraszyli. Później jeszcze nami potrzęsło, praktycznie przez cały lot palił się symbol informujący o konieczności zapięcia pasów. Jak ostatnimi czasy wszystkie loty przesypiałam, tam tym razem od razu przeszła mi ochota na drzemkę. Przez cały lot widzieliśmy najróżniejsze nieciekawe chmury, szczególnie jedna z nich wyglądała jak UFO, na szczęście jednak przez większość z nich nie przelatywaliśmy.

Gdy samolot zaczął zniżać się do lądowania zauważyłam, że pod nami roztaczają się gigantyczne plantacje palm kokosowych. Gdzie okiem nie sięgnąć były palmy! Piękny widok. Po chwili wylądowaliśmy. Trochę nami wytrzęsło ponownie, ale dotknięcie pasa było idealnie delikatne. Gdy opuściliśmy samolot przy wyjściu czekała obsługa lotniska z listą nazwisk kilku pasażerów. Rzuciliśmy tam tylko okiem i udaliśmy się po nasz bagaż. Czekaliśmy i czekaliśmy, a naszego plecaka nigdzie nie było. W końcu dziewczyny z tą listą pojawiły się na dole, przy pasach bagażowych.

Sprawdziłam, czy przypadkiem nie ma tam naszych nazwisk, ale nic nie zobaczyłam. Aż tu nagle panna trzymająca kartkę odwinęła jej górną część. Nasze dane były na pierwszym miejscu! O co chodzi? Czyżby zgubili bagaż? A może coś się stało? Długo nie mogliśmy doczekać się wyjaśnienia, poinformowano nas tylko, że musimy przejść do innej części lotniska. Robiło się coraz ciekawiej, a informacji jak nie było, tak nie było. W końcu doczekaliśmy się wyjaśnienia – jako że lecieliśmy z Kambodży, czyli mieliśmy łączony międzynarodowy lot z krajowym, nasz bagaż został odseparowany i trafił do terminala międzynarodowego. Zupełnie tego nie rozumieliśmy –  przecież plecak w końcu leciał z nami lotem krajowym Bangkok – Krabi!

Najważniejsze było jednak to, że ponoć dotarł. Jako że przejście na piechotę nie było możliwe, podstawiono nam busik (jechaliśmy jak VIPy – tapicerka była całkowicie skórzana, wnętrze sprawiało wrażenie luksusu). Gdy wysiedliśmy, zaraz zobaczyliśmy nasz plecak krążący jako ostatni po pasie bagażowym. Ktoś mi wytłumaczy, gdzie tu logika? Podeszliśmy jednak do tego na luzie – w końcu za niedługo mieliśmy być w raju, na słynnej bajecznej wyspie Koh Phi Phi! Słyszałam wiele opinii o tym miejscu. Część była bardzo pozytywna, druga część – bardzo krytyczna. Postanowiliśmy przekonać się na własnej skórze jak to jest faktycznie z tą najsłynniejszą tajską wyspą.

Gdy już plecak odebraliśmy, sprawdziłam maila – przed wylotem z Kambodży dopytywałam hotel, w jaki sposób możemy dostać się na wyspę na własną rękę. Pracownik obiektu miał czekać w porcie do 17:30, ale wiedzieliśmy, że będziemy tam później. Odpowiedź przyszła, jednak nie takich informacji się spodziewaliśmy – w mailu jak wół było napisane, że o godz. 15:00 jest ostatni prom i już na Koh Phi Phi tego dnia nie popłyniemy! No ale jak to? Przecież miało być tak pięknie. Wieczorem mieliśmy zaliczyć relaksujący spacer po plaży ukrytej pod wielkimi palmami, nasze stopy miały być obmywane przyjemnie chłodną wodą. O tym transporcie informacji nie było nigdzie. Sprawdziliśmy dokładnie każdą informację na stronie hotelu na booking.com i ani słowem nie wspomniano, że prom na wyspę po godzinie 15:00 nie kursuje! Nie dość, że mieliśmy od rana same przygody, to jeszcze to. Postanowiliśmy poszukać jednak jakiegokolwiek transportu.

Udaliśmy się do informacji znajdującej się na środku lotniska. Pani z obsługi potwierdziła, że na Koh Phi Phi promem się nie dostaniemy, ale ponoć można było do naszej miejscowości popłynąć łodzią za jakieś 100-200 bahtów (12-24 zł) za osobę. Nie do końca w to wierzyłam, ale na polecenie kobiety z informacji udaliśmy się do drugiego punktu informacyjnego, gdzie z kolei dowiedzieliśmy się, że rejs łodzią będzie nas kosztował około 400 bahtów (48 zł) za osobę. Chaos informacyjny zupełnie nie pomagał, więc postanowiliśmy sprawdzić możliwości dostania się na wyspę na własną rękę już w Krabi.

Akurat po wyjściu z hali przylotów trafiliśmy na shuttle bus jadący do miasta – koszt przejazdu to 150 bahtów od osoby (ok. 18 zł). Autobus miał odjechać za 20 min., ale jako że zapełnił się dużo szybciej, ruszył wcześniej. Bagaże wszystkich pasażerów złożone zostały na wielką stertę przy kierowcy. Gdyby tylko zahamował ostrzej, wszystko poleciałoby albo na niego albo na turystów siedzących na pierwszych siedzeniach… Jako że nie było już wolnych podwójnych miejsc, rozsiedliśmy się na dostępnych jeszcze siedzeniach. Jakiś Chińczyk siedzący obok mnie zaproponował jednak, że może się zamienić z moim mężem i tak oto siedzieliśmy razem. Mieliśmy czas na przedyskutowanie możliwych opcji. Co na nic się w końcu zdało, ale o tym zaraz.

Dojechaliśmy do centrum Krabi i tam był też pierwszy przystanek. Zapytano o pasażerów udających się na wyspę Koh Lanta. Niby nie nasz kierunek, ale coś mnie tknęło w tym momencie, żeby zapytać gdzie mamy wysiąść jeśli zależy nam na transporcie na Koh Phi Phi. Okazało się, że to właśnie jest też i nasz przystanek… Zaraz zapytano nas gdzie i kiedy chcemy jechać. Koh Phi Phi? Jasne! Możemy kupić bilety na prom o 9:00 rano, bo teraz już nic nie kursuje poza prywatną łodzią. Ostatni prom faktycznie był o 15:00, a za prywatną łódź odpływającą za 5 min. rzucono nam raptem…. 7000 bahtów czyli jakieś 820 zł! Nie pozostało nam nic innego jak zostać w Krabi na noc. Byłam wściekła. Żebyśmy zostali o tym poinformowani wcześniej, to nie rezerwowalibyśmy tej nocy na Phi Phi. Obawiałam się, że przyjdzie nam zapłacić za niewykorzystaną rezerwację i jeszcze za dodatkowy nocleg w mieście.

Szybko zaczęłam szukać na booking.com ewentualnej miejscówki, w której moglibyśmy doczekać do rana. Wymagań nie mieliśmy żadnych, byleby tylko jakoś przetrwać tę noc i ruszyć rano na prom. Znalazłam nocleg za 500 bahtów (60 zł) niedaleko od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Postanowiliśmy jednak najpierw kupić bilety na prom. Kosztowały 400 bahtów od osoby (jakieś 48 zł). Przy płatności zauważyłam, że w miejscu tym wynajmują też pokoje. Zaraz pokazano nam jeden z nich. Był naprawdę ładny, przestronny, z balkonem, widokiem na cała okolicę, łazienką i internetem w cenie. Aż bałam się, ile to będzie kosztować.

Los nam jednak jakoś sprzyjał, bo okazało się, że wcale nie musimy zapłacić fortuny. Pokój kosztować miał pierwotnie 600 bahtów (72 zł) – nie mając ochoty na wielkie targowanie się, rzuciłam, że weźmiemy go za 500 (60 zł). Umowa stoi. Lepiej trafić nie mogliśmy! Od razu po wejściu do pokoju napisałam do hotelu maila ze stanowczą prośbą o nieobciążanie nas płatnością za pierwszą noc. Może i mogliśmy sprawdzić wcześniej, jak to wygląda z transportem na tę jedną z najpopularniejszych wysp Tajlandii, ale decyzję o podróży akurat do tego miejsca podjęliśmy z dnia na dzień. Wydaje mi się, że to obowiązkiem hotelu jest poinformowanie gościa o ewentualnych problemach z transportem.  A na stronie booking nie było o tym słowa.

Po chwili dostałam odpowiedź – mamy się nie martwić, nie obciążą nas. Ufff… Tyle dobrze. Akurat tam zaszaleliśmy z noclegami, więc naprawdę szkoda byłoby stracić pieniądze w takiej sytuacji. Pracownik hotelu napisał dodatkowo, że jest właśnie w mieście i jeśli czegokolwiek będziemy potrzebować, mamy dać znać. Odpisałam, że mamy wszystko, ale dziękujemy za troskę i widzimy się następnego dnia. Uspokojeni ruszyliśmy na miasto. Najpierw zrobiliśmy niezbędne zakupy na śniadanie – market 7eleven mieliśmy tuż obok naszej kwatery. Później wyszliśmy na dłuższy spacer. Było już ciemno, ale miasto żyło swoim turystycznym rytmem.

Po Krabi widać, że jest to miejsce bardzo nastawione na przyjezdnych. Masa sklepów, restauracji, bankomatów i kantorów, sklepików z pamiątkami, bulwar nad rzeką. Na naszej ulicy rozstawione było wzdłuż chodnika kilkadziesiąt namiotów z najróżniejszym jedzeniem. Byliśmy już głodni, więc spadło nam to z nieba. Wśród licznych przekąsek znaleźliśmy coś, czego nazwy nie spamiętałam, ale przypominało mi to dostępne u nas gotowane na parze pampuchy. Można było wybrać różne nadzienia – z taro, kurczakiem lub czerwoną fasolą na słodko. Jedna taka przekąska kosztowała 10 bahtów (1,17 zł).Może ta fasola nie brzmi zachęcająco, ale właśnie ta wersja najbardziej mi smakowała. Na innych straganach czekały na chętnych różne szaszłyki, parówki, warzywa, i owoce. Kulinarny raj.

Idąc dalej trafiliśmy do sklepiku, w którym wreszcie udało się nam zakupić drewnianego słonika do kolekcji – figurka wykonana z drewna tekowego kosztowała 150 bahtów (ok. 18 zł). Targowanie o dziwo nie było możliwe. Do kolekcji dołączyła również drewniana żaba, która w momencie pocierana jej grzbietu kawałkiem drewienka wydaje jakby odgłos kumkania. Sprzedawcy pamiątek na Khao San Road w Bangkoku nagminnie „kumkają” tymi zabawkami.

Szliśmy tak przed siebie aż wreszcie trafiliśmy do pomnika kraba otoczonego trzeba mniejszymi krabikami. Jest Krabi, to w końcu muszą być i kraby, nie? Rzeźba non stop osaczona była przez mieszkańców. Najchętniej z uroków krabiego grzbietu korzystały dzieciaki wspinające się po odnóżach stwora.

Od pomnika kraba postanowiliśmy wróci inną drogą co okazało się być strzałem w dziesiątkę – przypadkiem trafiliśmy na targ z owocami i gotowym jedzeniem. A właśnie takie miejsca uwielbiam! W lokalach stołowali się licznie Europejczycy, ale stragany nie były oblegane. Obkupiliśmy się w owoce – mieliśmy langsaty (coś podobnego do longanów), kokosa, papaję, śliwki i niewidziany do tej pory nigdzie salak. To ostatnie kupiliśmy w wersji surowej oraz podanej z sosem rybnym oraz chilli i solą. Wersja pikantna zupełnie mi nie odpowiadała, świeże owoce zostawiliśmy za to na pobyt na wyspie. Mimo zasypania tego targu turystami, ceny był naprawdę przyjemne. Za całą tackę pokrojonej papai zapłaciliśmy 20 bahtów (ok. 2,40zł), a za ponad pół kilograma salaka 30 bahtów (3,50 zł).Kokos kosztował raptem 25 bahtów (3 zł) – jeden z najtańszych w trakcie całego pobytu.

Obkupieni zajrzeliśmy jeszcze do pobliskiego marketu, w którym zauważyliśmy tajską herbatę nam matoon, którą poczęstowani zostaliśmy w lokalu po masażu w Bangkoku. To tak naprawdę suszone owoce kleiszcza smakowitego, przygotowuje się z nich aromatyczny napar. Zaopatrzyliśmy się w kilka torebek.

Robiło się już bardzo późno, więc postanowiliśmy wrócić do pokoju. Szliśmy sobie przed siebie, gdy nagle zamiast zwykłego przejścia dla pieszych zobaczyłam wymalowaną na jezdni… zebrę! Nie wierzyłam własnym oczom. Aż zawróciłam i zrobiłam jej zdjęcie :) Kierowcy dziwnie na mnie patrzyli, ale zdecydowanie warte było to uwiecznienia.

W pewnym momencie na naszej drodze pojawił się dziwnie zachowujący się młody pies. Wyglądał, jakby podnosił coś delikatnie z ziemi, zaraz puszczał i chwilę obserwował, po czym powtarzał czynności. Po chwili już wiedzieliśmy. Psina bawiła się… małą, pękatą żabą. Miała niesamowitą radochę, żaba już niestety taka szczęśliwa nie była. Postanowiliśmy ją uratować od dalszych męczarni, ale nie za bardzo się nam to udawało. Płaz zamiast uciekać wolał chyba obrać strategię na przeczekanie. Co dziwne, mimo że służyła za piłeczkę do zabawy, nie była ranna czy w jakikolwiek sposób pokiereszowana.

Odwiedziliśmy jeszcze pobliski bankomat (hotel z Koh Phi Phi poinformował nas, że w jego najbliższej okolicy nie ma bankomatów więc należy mieć ze sobą odpowiednią ilość gotówki) i wróciliśmy do naszego pokoju. Naprawdę był to do tej pory najlepszy nocleg. Jednak coś się nam nie zgadzało. Mieliśmy mieć prywatną łazienkę, a nigdzie nie było widać drzwi… Okazało się, że wejście jest… na balkonie.

Przez resztę wieczoru słyszeliśmy, jak gdzieś w bardzo bliskiej okolicy charakterystyczne dźwięki wydaje jakiś gekon toke.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. Hehe tak, Azja to piekne miejsce ale moze strasznie rozwscieczyc

    1. Podróżowisko.pl

      Oj to prawda… Początkowo trudno było mi podejść na luzie do niektórych sytuacji :)

  2. Widzę, że podroż faktycznie z przygodami. Myślę, że to nie wina jednak Quatar, tylko bardziej po prostu kiepskiej pogody. Szacun, że wytrwałaś. A warto było z tego co widzę, bo kolory i zapewne smaki, co wynika z opisu i zdjęć, wyjątkowe. Zjeździłem już prawie całą Europę, ale nie byłem jeszcze ani razu w Azji. Twój artykuł spowodował, że zacząłem się zastanawiać, jak to możliwe :)

    1. Podróżowisko.pl

      Azję polecam, ten klimat jest niesamowity! ;)

  3. Ojej .. faktycznie pod górę :) ale czasem tak bywa że to co się rodzi w bólach w efekcie końcowym przeistacza się w cudowne wspomnienie. Tajlandia jeszcze przed nami robię notatki, każde info od doświadczonych cenne. Trzebaby napisać do booking aby uzupełnili informacje o tym promie.

    1. Podróżowisko.pl

      Jak to się mówi – nie ma jednak tego złego, co na dobre nie wyjdzie – spędziliśmy bardzo miły wieczór w Krabi :) Mogę się mylić, ale chyba później ta notka pojawiła się wreszcie na stronie. Zerknę przy okazji, czy nadal tam jest, czy może znów informacji brakuje

Skomentuj