Tajlandia: Most na rzece Kwai

Po raz kolejny zdecydowaliśmy się skorzystać z gotowej wycieczki. Tym razem padło na wyjazd do Kanchanaburi. Kojarzycie film Most na rzece Kwai? To właśnie dramatyczna historia ludzi pracujących w nieludzkich warunkach przy budowie linii kolejowej biegnącej tym mostem posłużyła jako jego scenariusz. 

Dzień 5, 16.11.2016 część 1/2

Przedstawicieli firmy, w której wykupiliśmy wycieczkę – Sun Express – spóźnił się 20 minut. W końcu jednak pojawił się poganiając nas nerwowo. Następnie zabrano nas jednym busem, by za dwie ulice kazać nam bez słowa wyjaśnienia wysiadać. Staliśmy wraz z innymi i czekaliśmy nie wiadomo na co. Gdy tak kwitliśmy na chodniku rozglądałam się dookoła. Oto co wypatrzyłam: Armani Suit i Cucci… Trzeba jednak przyznać, że jakościowo garnitury szyją w Bangkoku niezłe, więc może pomysł z nazwą zasłużony?

Ekipa z firmy sama chyba do końca nie wiedziała, co z nami zrobić – okazało się, że mają problem z podzieleniem nas na mające dopiero podjechać busy. W końcu jednak z dużym opóźnieniem ruszyliśmy o 7:45. W jednej z mijanych po drodze miejscowości widziałam ciekawostkę – na pasie rozdzielającym jezdnie ustawione zostały stadka koziorożców, żyraf, jelonków i temu podobnych. Skąd ten pomysł? Może miały służyć tylko szeroko pojętej estetyce? Żyrafy jednak nijak mi nie pasowały do tej części świata.

Kierowca pruł przed siebie starając się nadrobić stracony czas poprzez omijanie stania na czerwonym świetle – gdy widział, że będzie musiał się zatrzymać, skręcał i omijał tworzący się maleńki koreczek. Po jakiejś godzinie jazdy mieliśmy przymusową przerwę na stacji benzynowej. Na czas tankowania wszyscy musieliśmy opuścić samochód, więc wykorzystując przerwę rozprostowaliśmy kości. Jako że mieliśmy 10 min. postój, wykorzystaliśmy również ten czas na zakup przekąski w postaci pokrojonego i wrzuconego do foliowego woreczka przepysznego melona.

Gdy po około 2 godz. dojechaliśmy do Kanchanaburi poznaliśmy od razu naszą przewodniczkę na ten dzień. Nina – tak miała na imię Tajka – była bardzo sympatyczna, pomocna i zorganizowana, jednak miałam ogromny problem ze zrozumieniem co mówi. Mam wrażenie, że Tajowie ogółem – nawet jeśli dobrze znają angielski – są czasem wręcz niemożliwi do zrozumienia. Ich akcent, przedłużanie niektórych sylab, czasami wręcz śpiewne wypowiadanie słów zlewających się w jeden ciąg komplikuje komunikację.

Przed Kanchanaburi krajobraz zrobił się nieco pagórkowaty. Widzieliśmy tam liczne plantacje trzciny cukrowej i rośliny, która wygląda trochę jak szeflera. Niestety do tej pory nie udało mi się ustalić, co to też może być.

Tajlandia kojarzy się obecnie z kolorowym, egzotycznym krajem pełnym najróżniejszych ciekawostek i względnie bezpiecznym. Ma jednak i ciemne karty w księdze swej historii. Z jedną z tych kart związana jest budowa kolei birmańskiej zwanej „Kolejną Śmierci”. W całą historię wgłębiać się nie będę, bo można by o tym pisać i pisać, ale fragment dotyczący Kanchanaburi warto poznać chociaż w dużym skrócie.

Właśnie z tą koleją wiążą się japońskie zbrodnie z czasów II Wojny Światowej. W czerwcu 1942 roku rozpoczęto budowę torów mających połączyć Bangkok z Rangunem w Birmie. Trasa kolejowa miała mieć łącznie 415 km, a budowa zakończyć się miała już na koniec 1943 roku. Do budowy przymuszono ponad 60 tysięcy alianckich jeńców wojennych (Brytyjczyków, Holendrów, Australijczyków i Amerykanów) pojmanych w trakcie walk w Azji i na Pacyfiku oraz około 200 tysięcy w większości zmuszonych do pracy robotników z różnych azjatyckich państw – Birmy, Syjamu (dawna nazwa Tajlandii), Malajów, Indonezji, Indii, nawet Chin.

Robotnicy przy pomocy prymitywnych narzędzi musieli karczować dżunglę, przebijać tunele przez litą skałę, kłaść tory, budować mosty i nasypy kolejowe. Niektóre odcinki – np. Hellfire Pass – wykuwane były przez jeńców po 18 godzin na dobę, także w nocy przy kiepskim świetle z pochodni. Spośród pojmanych aliantów przy budowie „Kolei Śmierci” zginęło w sumie ponad 12 tysięcy osób. Przez nadludzki wysiłek, niedożywienie i choroby życie stracili również azjatyccy robotnicy- liczbę tych ofiar brutalnej polityki Japończyków szacuje się na ponad 92 tys.! Dane te zaczerpnięte zostały przeze mnie z tablicy informacyjnej ustawionej przy wejściu na cmentarz wojenny, który odwiedziliśmy w pierwszej kolejności.

Cmentarz wojenny

Na cmentarzu wojennym pochowano finalnie blisko 7000 alianckich jeńców (z wyjątkiem Amerykanów). Ekshumowane szczątki przeniesiono w to miejsce z wielu innych miejsc niedbałego pochówku rozrzuconych w okolicy budowanego w Tajlandii fragmentu kolei. Ciała Amerykanów zabrane zostały do Stanów i tam pochowane na cmentarzu w Arlington. Azjaci jednak nigdy nie doczekali się podobnego uhonorowania. Grobami na cmentarzu wojennym w Kanchanaburi opiekuje się Komisja Grobów Wojennych Wspólnoty Brytyjskiej.

Zadbany teren, z równie przystrzyżonym żywopłotem i podlewaną trawą, wypełniony małymi tabliczkami skłania do refleksji. Mieliśmy tam tylko 15 min. ale wystarczyło to, żeby pospacerować rzędami grobów, za które służą wspomniane niewielkie tabliczki z wyrytymi nazwiskami, datami czy nazwami oddziałów. Przy wielu grobach wbito w ziemię maleńkie sztuczne kwiaty maku. Nie wolno tam stąpać po tych tabliczkach oraz przechodzić nad nimi. Poruszać się można tylko wyznaczonymi alejkami – jak to na cmentarzu, warto okazać szacunek zmarłym i zastosować się do wyznaczonych reguł.

Około 4 km dalej, po drugiej stronie rzeki, znajduje się cmentarz Chungkai, na którym pochowano 1700 więźniów.

Następnie przejechaliśmy pod Muzeum Wojenne JEATH. Wstęp do muzeum kosztuje 40 bahtów od osoby (ok.4,70zł) – tyle, co dwie paczuszki pokrojonych owoców na targu. Przed kasą biletową obejrzeć można oryginalną lokomotywę, która ciągnęła po tutejszych torach składy pełnego amunicji pociągu.

Muzeum Wojenne JEATH

Muzeum założone zostało w 1977 roku przez tajskich mnichów pragnących upamiętnić budowniczych „kolei śmierci”. Nazwa muzeum – JEATH – pochodzi od pierwszych liter nazw sześciu państw związanych z tymi wydarzeniami – Japan, England, America/ Australia, Thailand, Holland.

Było to dla nas pierwsze odwiedzane w Tajlandii muzeum. W środku widzieliśmy wiele zachowanych do naszych czasów eksponatów – menażki, hełmy, sztućce, niewybuchy alianckich bomb, a także zdjęcia. Zachowane zostały nawet rowery, samochody i łodzie. Szkoda tylko, że w niektórych zakamarkach było po prostu zbyt ciemno. Przyznam szczerze, że miejsce to mnie nie zainteresowało, nie wciągnęło mimo tak trudnej historii okolicy. Może to dlatego, że przywykłam do muzeów w europejskim rozumieniu tego słowa, gdzie wszystko jest świetnie wyeksponowane, poukładane i opisane, a może dlatego że myślami byliśmy już gdzieś indziej, bo za kilkanaście minut pobliskim słynnym mostem nad rzeką Kwai (a tak naprawdę Kwhae Yai) przejechać miał pociąg. Dużo osób zbiera się, żeby to zobaczyć. Jest to typowa atrakcja dla turystów, ale będąc tak blisko szkoda było to przegapić. Czasu mieliśmy zdecydowanie za mało.

Z tarasu w budynku muzeum mieliśmy dobry widok na most i przechadzających się po nim ludzi. A w oddali majaczyła dziwna kolumna. Jak się później okazało, był to słup ustawiony na terenie chińskiej świątyni znajdującej się po drugiej stronie rzeki.

Most na rzece Kwai

Muzeum obejrzeliśmy szybko, po czym pędem udaliśmy się nad rzekę. Pospacerowaliśmy trochę po moście wraz z innymi (im dalej od ulicy tym mniej ludzi, warto więc uwzględnić to przy planowaniu zdjęć). W pewnym momencie zostaliśmy zaczepieni przez jakiegoś chłopaka, który poprosił nas o zdjęcie. Najpierw byłam przekonana, że chodzi o zrobienie zdjęcia jemu, ale chciał wraz z siostrą (dziewczyną?) zdjęcie z nami. Pierwszy raz spotkaliśmy się z takimi prośbami na Sri Lance. Tutaj, w tak turystycznym miejscu zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam…

Wszyscy wkoło roześmiani niecierpliwie oczekiwali pociągu. Jedni spacerowali i robili sobie zdjęcia (most dla wygody i bezpieczeństwa turystów wyłożony został płytami), inni robili zakupy na licznych stoiskach z pamiątkami, które swoim kiczem zupełnie przesłoniły powagę miejsca. To uczucie podekscytowania również i nam towarzyszyło, ale wciąż pamiętaliśmy, że nie jest to zwykła atrakcja. Przy budowie tych torów zginęły tysiące ludzi. Każdy podkład kolejowy, każde przęsło tego mostu kosztowało czyjeś życie. Ta rozsławiona przez film „Most na rzece Kwai” długa na 346 m. przeprawa przez rzekę była jedynym żelaznym mostem spośród 300 innych estakad i wiaduktów. Po amerykańskim bombardowaniu z 1945 roku most został uszkodzony, jednak odbudowano go i w tej formie podziwiamy go dzisiaj. Warto zaznaczyć, że pierwotnie w miejscu tym znajdował się most drewniany, jednak w wyniku alianckiego bombardowania spłonął. Pierwsza konstrukcja żelazna powstała zaraz po tym zdarzeniu.

Nadszedł wreszcie czas przejazdu. Pociąg miał się pojawić na torach o 10:45, jednak godzina ta minęła, dochodziła już 11:00 (11:10 mieliśmy się spotkać grupą pod muzeum), a pociągu jak nie było tak nie było. W końcu na przejeździe przez ulicę coś się zaczęło dziać. Dróżnik wyszedł na tory z czerwoną i zieloną flagą. Podeszliśmy dopytać go, kiedy będzie pociąg. Mężczyzna odpowiedział tylko, że już. Po chwili usłyszeliśmy, że skład nadjeżdża – zaraz zza zakrętu wyłoniła się lokomotywa. Wróciliśmy na most, na którym projektanci przewidzieli ruch pieszy i co kilkanaście metrów przygotowali platformy, na których można przeczekać przejazd.

Niecierpliwie zerkałam na zegarek – czas się nam kończył, a pociąg jak stał, tak stał. Zaczęliśmy się niecierpliwić, bo czasu mieliśmy coraz mniej. Nie wiedzieliśmy, czy dalej stać i czekać, czy jednak spróbować zejść z mostu. Zareagował na to stojący nieopodal chłopak. Okazało się, że jest z Polski i był już wcześniej na tym moście. Według jego słów pociąg miał przejechać bardzo, bardzo powoli. W końcu maszynista otrzymał sygnał – można jechać. Dróżnik pomachał mu zieloną flagą i pociąg rzeczywiście bardzo mozolnie ruszył. Tuż przed mostem jednak ponownie się zatrzymał, tak jakby dawał czas wszystkim maruderom na schowanie się. Ostatni sygnał dźwiękowy i ruszył. Z okien wyglądali ciekawscy turyści, którzy zdecydowali się na przejazd, z platform z kolei patrzyli na skład pozostali, których zadowolił widok z zawieszonych nad wodą platform.

W pociągu

Gdy już przejechał, udaliśmy się biegiem na miejsce zbiórki. Nina akurat tłumaczyła, gdzie ruszamy dalej. Kolejnym punktem programu miał być przejazd dalszą częścią „Kolei Śmierci”. Wszyscy szybko zebraliśmy się do busa, by po kilkunastu minutach być na jakimś prawie zapomnianym dworcu kolejowym. Jako że zadeklarowaliśmy przejazd z biletem „special”, musieliśmy go sobie kupić. Kosztował 150 bahtów (niecałe 18 zł), w cenę wliczone było miejsce siedzące oraz napój. Nie wiem czemu, ale od rana marzyłam o gorącej herbacie… W cenie biletu normalnego jest tylko przejazd, bez gwarancji miejscówki.

Nina jeszcze przed wejściem do pociągu próbowała całej grupie wyjaśnić, co gdzie i jak. Niestety wiele z tego nie zrozumiałam, ale po twarzach pozostałych członków grupy widać było, że nie tylko ja mam ten problem. Najwięcej rozumieli chyba Niemcy, którzy siedzieli obok nas. Jak się później okazało, jeden z nich ma babcię w Olsztynie. Wspominał, że każdy pobyt w Polsce kojarzy mu się głównie z pochłanianiem ogromnych ilości jedzenia :)

Rozmowę przerwała nam Nina naklejając do posiadanych już naklejek (każdy uczestnik zorganizowanej wycieczki jest „oznaczony”) jeszcze jakąś zieloną przylepkę. Okazało się, że były to nasze numery miejsc w pociągu. Bilety specjalne zakupiła spora część grupy, razem z Niemcami siedzieliśmy naprzeciwko. Pozostali, którzy wykupili zwykłe bilety, jechali w innym wagonie. Razem z nami była Nina. Co chwilę podpowiadała, po której stronie powinniśmy zobaczyć jakiś widok, sama robiła zdjęcia, podsuwała pomysły. Podkreśliła, że zachwycona jest naszym aparatem. Sprzęt, który mieliśmy kosztował nas wiele wyrzeczeń i czasu, ale mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo drogi był dla zwykłego mieszkańca Tajlandii przy tamtejszych zarobkach…

Jechaliśmy coraz wyżej i wyżej, robiło się coraz piękniej. Za oknem palmy ustąpiły miejsca ogromnym lasom bambusowym pochylającym się nad wijącą się pod nimi rzeką. Gdzieniegdzie widziałam zwisające z gałęzi gniazda wikłaczy. Momentami naprawdę można było zapomnieć o wszystkich ofiarach, które straciły życie przy budowie tych torów.

W trakcie przejazdu otrzymaliśmy wodę oraz kawę/ herbatę do wyboru. Obsługa pociągu montowała pomiędzy siedzeniami stoły, które na szybko wycierane były jakąś szmatą. Stoliki te chwilę wcześniej wyciągane był spod siedzeń.

Po 50 min. nasza wycieczka się skończyła. Wysiedliśmy z wagonu w polu, wsiedliśmy do czekającego już na nas busa i pojechaliśmy na obiad, który był wliczony w cenę wycieczki.

W restauracji przy drodze podano nam kurczaka z warzywami i ryżem oraz smażone jajko na białej kapuście, napój należało dokupić. Za 50 bahtów skusiliśmy się na tajskie piwo Chang. Obiad nie zakończył naszego wyjazdu, wciąż czekały na naszą grupę kolejne atrakcje.

Po części dotyczącej Kanchanaburi czułam jednak ogromny niedosyt. Szkoda, że organizatorzy wycieczki przewidzieli na to miejsce tak niewiele czasu. Niby można było coś zobaczyć, ale zabrakło mi tam chwili na zastanowienie się, na przemyślenie wydarzeń z nie tak dawnej w końcu historii. Z jednej strony wygodne było to, że o nic nie musieliśmy się martwić, jednak w tym przypadku polecam zorganizowanie zwiedzania Kanchanaburi na własną rękę.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. Muszę i do Tajlandii pojechać!

    1. Podróżowisko.pl

      Koniecznie!

  2. Fascynujące miejsce… i jakże tragiczne! Interesuję się wojną na Dalekim Wschodzie i jezeli kiedykolwiek tam będę – bedzie to punkt obowiązkowy!

    1. Podróżowisko.pl

      Niestety biznes turystyczny bardzo mocno odwraca tam uwagę od historycznych wydarzeń, ale Kanchanaburi zdecydowanie trzeba zobaczyć.

  3. Kamil

    Smutne to, że ludzie ludziom są w stanie zgotować tak straszny los…

    1. Podróżowisko.pl

      Niestety człowiek jest jedynym stworzeniem na Ziemi, które potrafi być aż tak okrutne…

Skomentuj