Kreta: Najpiękniejszy zachód słońca


Uwielbiamy patrzeć na zachody słońca, szczególne, gdy jesteśmy gdzieś nad wodą. Kreta zdawała się być idealnym miejscem to podziwiania takiego spektaklu na niebie – przeczucie nas nie zawiodło. Gdzie widzieliśmy najpiękniejszy zachód słońca na Krecie? Na Balos!

Dzień 1, 29.06.2016, część 2/2

W drodze do Kissamos zrobiliśmy sobie dłuższy postój w trzecim pod względem wielkości mieście Krety – Rethymno. Naczytałam się o nim dużo dobrego. Rethymno to popularne wśród turystów miasteczko z bardzo ładnym starym miastem i fortecą zajmującą szczyt niewielkiego wzgórza nad morzem. Spektakularnej plaży (mimo że jest piaszczysta i ma podobno aż 12 km długości!) z lazurową wodą w malowniczej zatoce tam nie znajdziecie, ale urok miasteczka działa naprawdę przyciągająco.

Auto zostawiliśmy na niewielkim płatnym parkingu tuż przy starej części miasta i udaliśmy się na spacer wąskimi uliczkami. Opinie w internecie nie były przesadzone – miasteczko jest naprawdę urokliwe. Aż dziwne, że nie było tam tłumów, tak naprawdę byliśmy tam jednymi z nielicznych odwiedzających. Na ulicach toczyło się normalne życie. Może to wszystko przez to, że na Krecie byliśmy tuż przed rozpoczęciem wakacyjnego sezonu?

Kreta 2016 dzień 1 (12)

Spacerując po mieście warto rozglądać się wkoło zwracając szczególną uwagę na mijane budynki, ponieważ w wielu miejscach zobaczyć można pozostałości z czasów, gdy Rethymno było pod panowaniem weneckim i późniejszym tureckim. W oczy rzucają się w szczególności dobudowane do domów tureckie „ganki” z drewna – sachnidia. Taki przykładowy ganek zobaczyć można na poniższym zdjęciu.

Kreta 2016 dzień 1 (3) Dotarliśmy w końcu do Fortezzy – weneckiego fortu otoczonego grubym, obronnym murem. Wstęp do Fortezzy to koszt 4 euro od osoby (bilet normalny).

Kreta 2016 dzień 1 (5)

W czasach świetności na terenie Fortezzy znajdowały się zabudowania charakteru czysto wojskowego (np. arsenał), ale także pałac weneckiego gubernatora i kościół. Dzisiaj fort jest dość mocno opustoszały – zachowały się tam jedynie pozostałości kilku budynków między innymi z czasów panowania Turków (meczet). Niestety w niektórych ruinach odwiedzający zrobili sobie toalety… Po przekroczeniu progu w nosy uderza bardzo przykra woń. Szkoda, szczególnie że kawałek dalej, przy kasach, dostępne są dwie ogólnodostępne toalety płatne bodajże jakieś pół euro.

W cieniu sosen znajduje się również amfiteatr, który służy latem najróżniejszym przedstawieniom. Z murów roztacza się ładny widok na morze i na miasto, w którym gdzieniegdzie widać minarety meczetów.

Kreta 2016 dzień 1 (7) Na zwiedzeniu Fortezzy zakończyliśmy nasz pierwszy kontakt z Rethymno. Ale to nie wszystko co można tam zobaczyć. Warto poświęcić chwilę na wenecką logię, turecką fontannę Rimondi z 1626 roku, port i kilka muzeów (między innymi Muzeum Archeologiczne, w którym znajdują się przedmioty odkryte w Rethymno i jego okolicy). Te atrakcje zostawiliśmy sobie jednak na kolejną wizytę.

Będąc w Rethymno nie sposób odpuścić sobie zjedzenia czegoś dobrego w lokalnych restauracjach. Spacerując zaglądaliśmy do menu różnych lokali – lokalnej kuchni można było posmakować za mniej niż 10 euro. Jak na turystyczne miejsce – tragedii cenowej nie było. Niby głodni jeszcze nie byliśmy, ale coraz bardziej ciekła mi ślinka na myśl o musace. Najpierw jednak zrobiliśmy małe pamiątkowe zakupy. W jednym ze sklepików poczęstowani zostaliśmy różnymi lokalnymi alkoholami. Kierowca tylko je wąchał ;) Najbardziej przypadł mi do gustu trunek, którego ogółem nie lubię. Było to ouzo, ale nie takie zwykłe, bo kawowe. Smaki anyżu i kawy idealnie się przenikały.

Do tego otrzymałam do spróbowania maleńki kieliszeczek wysokoprocentowego alkoholu wytwarzanego według rodzinnej receptury (tsikudomelo?). Czuć było słodycz i liczne przyprawy. Mniam. Przy kasie dowiedzieliśmy się paru ciekawostek na temat tego drugiego trunku – właścicielka sklepu opowiedziała nam, jak to była nim w dzieciństwie leczona przez babcię. Ponoć wystarczy jeden mały kieliszeczek dziennie, by pozostać w dobrym zdrowiu. Alkohol ten nadaje się również jako lek na różne bolesne przypadłości – wystarczy ponoć wypić kieliszek i poczekać. Jeśli nie pomoże, wypić kolejny i tak do skutku. Sprzedawczyni potwierdziła, że to zawsze działa. Śmiechem zbyliśmy krótki wniosek, że z bólem może być jednak dużo gorzej, gdy „lekarstwo” przestanie działać. ;)

Gdy wracaliśmy do auta trafiliśmy przypadkiem na maleńką piekarnię w której sprzedawano fantazyjnie ukształtowane ciastka – ślimaki, łabędzie, delfiny.

Kreta 2016 dzień 1 (10)

Z Rethymno udaliśmy się do Kissamos. Niestety znalezienie naszej kwatery (obiektu Akrogiali) proste nie było, bo znajdowała się ona na obrzeżach miasteczka. Dobrze jednak, że mam pamięć wzrokową, więc udało mi się odnaleźć to miejsce na mapie nawigacji. Trochę okrężną trasą, ale dojechaliśmy. Właściciele spodziewali się nas dużo później, jednak pokój był gotowy. Może nie było to nic specjalnego (szczególnie przykre wrażenie sprawiała mikroskopijna nieco przypleśniała łazienka, w której obniżono sufit – sprawiało to jeszcze bardziej klaustrofobiczne wrażenie), ale w tak niskiej cenie nie mogłam znaleźć niczego lepszego. Ogromnym plusem lokalizacji było to, że tuż za naszym balkonem zaczynało się morze. Znaczy pod spodem był jeszcze taras tawerny, ale dosłownie 5 metrów od naszych okien fale uderzały o brzeg. Wieczorami patrzyliśmy na doskonale widoczne z balkoniku gwiazdy, a nocą dźwięk ten skutecznie mnie usypiał. No i scenerię do śniadać mieliśmy pierwsza klasa ;)

Kreta 2016 dzień 4 (1)

Postanowiliśmy chwilę odpocząć, rozpakowywanie zostawiając jednak na wieczór. Szybko przeanalizowaliśmy przewodnik i słowa nasze gospodyni i zaraz byliśmy w drodze do Falasarny słynącej ze starożytnych ruin i pięknej plaży. W jednym z marketów w Kissamos zrobiliśmy szybkie zakupy na kolację (w Grecji tradycyjnie już nasze zakupy na kolacje i śniadania wyglądały tak samo: pity, tzatziki, feta, oliwki oraz niesamowicie słodkie i aromatyczne pomidorki). Jako że robiło się późno, zmieniliśmy plany i zamiast do Falasarny, udaliśmy się w kierunku plaży Balos. Plaża ta słynie z niesamowitego uroku laguny.

Według właścicielki naszego obiektu dojazd tam zająć miał nam 20 min., dodatkowo tyle samo czasu miało trwać zejście na dół. Ja nie wiem w jaki sposób ona tam podróżowała, ale 20 min. przejazd na pewno nie zajmował. Jechaliśmy prawie godzinę uważając na kamienie rozrzucone na szutrowej drodze i ogromne niezabezpieczone przepaście. W wypożyczalni informowano nas, że dojazd do samej plaży Balos nie jest możliwy i jeżeli coś się stanie samochodowi, odpowiada się za to nawet gdy wykupiło się ubezpieczenie w pełnej wersji.

Jednak nikt nam nie powiedział, dokąd możemy dojechać więc … 8 kilometrów przejechaliśmy tą szutrówką, by dostać się do bezpłatnego parkingu położonego na jej końcu. Standardowo pobierana jest przy wjeździe opłata w wysokości 1 euro od osoby, jednak ze względu na późną porę nikt nie chciał od nas pieniędzy. Wszyscy inni wracali już do miasta. Tylko my postanowiliśmy jechać pod prąd. Podjęliśmy to ryzyko i muszę przyznać, że było warto! Słońce miało się już ku zachodowi, więc musieliśmy odpuścić plażowanie, jednak zobaczenie laguny o zachodzie słońca wynagradzało wszelkie niedogodności związane z dostaniem się tam. Niestety dochodziła 20:00, więc dużo czasu na podziwianie widoków nie mieliśmy – trzeba było się streszczać, bo przy bramie wjazdowej zostaliśmy poinformowani, że o 21:00 przejazd zostanie zamknięty.

Trasa nijak nie jest zabezpieczona, więc naprawdę trzeba tam uważać. Strome urwiska, niezabezpieczone osuwiska, ale za to piękne widoki i kozy. Tak, kóz jest tam zdecydowanie dużo.  Wydawać by się mogło, że zwierzęta nie za wiele mają tam do jedzenia, ale jakoś dają radę. Skubią karłowate krzaczki ziół i innej roślinności nic sobie nie robiąc z ich ostrych kolców. Przechadzają się swobodnie podzwaniając dzwoneczkami zawieszonymi na szyjach. Na Krecie występują dwa rodzaje kóz – te hodowlane, które widzi się praktycznie na każdym kroku, oraz bardzo rzadko spotykane dzikie kri-kri. W trakcie 5 dni na wyspie nie spotkaliśmy niestety ani jednej dzikiej, ale za to widzieliśmy na wolności setki wszędobylskich kóz hodowlanych skubiących resztki wypalonej słońcem roślinności. Kozy widzieliśmy w tak różnych miejscach, że czasami zastanawialiśmy się, czy aby na pewno mają właściciela.

Kreta 2016 dzień 1 (17)

W trakcie podjazdu do parkingu spotkaliśmy ciekawską kozę, która zaglądała do każdego zatrzymującego się przy niej auta. Wystarczyło uchylić okno, żeby kozia głowa szukała w środku smakołyków, którymi zapewne nie raz była częstowana.

Kreta 2016 dzień 1 (15) W drodze do punktu widokowego, z którego roztaczała się doskonała panorama Balos, mijaliśmy kolejne zwierzęta, te jednak nie wykazywały przechodniami żadnego zainteresowania. Po chwili zza skał ukazał się naszym oczom jeden z najpiękniejszych widoków Krety. Laguna, wyspa – wszystko było skąpane w zachodzącym słońcu. Był to najpiękniejszy zachód jaki widzieliśmy będąc na Krecie. Stałam i patrzyłam na słońce schodzące coraz bliżej horyzontu. Było magicznie. ciepły wiatr muskał skórę, w oddali słychać było beczenie kóz i pobrzękiwanie ich dzwonków. Poza tym było tak przyjemnie cicho, że czas przestał się zupełnie liczyć. I pomyśleć, że mieliśmy tam nie jechać…

Gdy już napatrzyliśmy się na promienie słońca odbijające się w morzu i tworzące niezapomniany widok z Balos w roli głównej, wróciliśmy na parking.

kreta-2016-dzien-1-16a

Przy samochodach swoje stoisko miał pewien ubogi Grek – pasterz, który sprzedawał turystom najróżniejsze tradycyjne specjały. Można było zakupić u niego kreteńską oliwę, oliwki, przepyszne miody uzyskiwane z uli, które rozstawione są w okolicy Balos (mój faworyt to miód tymiankowy… cudownie komponuje się ze średnio wysmażonym stekiem ;) ), zioła zbierane na okolicznych wzgórzach oraz lokalne alkohole wytwarzane przez niego samego.

Dał nam popróbować różnych cudów – jedne były mocniejsze (podkreślał, że są to alkohole przeznaczone bardziej dla mężczyzn – phi…), inne lżejsze. Sprzedawca łamanym angielskim opowiadał nam o swoich zajęciach, o swoim „ogrodzie”, który stanowią dla niego pobliskie góry. Mówił o tym, jak pozyskuje zioła oraz miód, który sprzedaje później w tym miejscu. Faktycznie, w drodze zauważyłam liczne pasieki ustawione w różnych miejscach. Wsłuchując się w opowieści kosztowaliśmy pysznych miodów. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie kupić u niego kilku pyszności.

Zakupiliśmy cytrynową raki, wspomniany już miód tymiankowy oraz niezwykle aromatyczne oregano. Nie było to takie zwykłe oregano, jakie dostać można w sklepach. Widać było, że jest to nieco inna roślina, ale z tej samej rodziny. Aromat miała jednak tak silny, że oregano z kupnych torebek może się schować. Przyprawa doskonale służy nam w kuchni – jest idealna na pizzę czy do greckiej sałatki.

Dochodziła 21:00, więc mimo najszczerszych chęci pozostania w tym miejscu, musieliśmy się zbierać. Po godzinie jazdy nad przepaściami po zmroku byliśmy z powrotem w naszej kwaterze.

Po długim dniu mieliśmy zamiar zaplanować resztę wyjazdu, jednak szum morza za oknem szybko nas ukołysał do snu. Planowanie kolejnego dnia przełożyliśmy na poranek.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj