Santorini: Powrót i parę słów o tym, jak spożytkować przesiadkę w Atenach


Po majowej wyprawie do Grecji miłością do stolicy tego państwa nie zapałałam. Nie i już. Spodziewałam się po tym mieście dużo więcej i może stąd wzięło się moje rozczarowanie. W każdym razie liczyłam, że uda mi się jeszcze kiedyś tam zawitać i może zmienić zdanie? Długo na kolejną okazję nie musiałam czekać. W drodze powrotnej z Santorini czekała nas kilkugodzinna przesiadka w Atenach. Trafiła sięidealna okazja, żeby wyskoczyć na chwilę do miasta.

Dzień 4, 8.02.2016

Po godz. 8:00 mieliśmy lot z Santorini, więc umówiliśmy się na zwrot auta na 7:00. Właściciel wypożyczalni już na nas czekał. Niesamowicie dokładnie obejrzał auto – miałam wrażenie, że nie jest zbyt zadowolony, że nie ma do czego się przyczepić. Dobrze że poprzedniego dnia wypłaciliśmy nieco z bankomatu, ponieważ zażyczył sobie płatności w gotówce. Mam dziwne wrażenie, że pieniądze, które zapłaciliśmy mu za dodatkowy dzień wynajmu, powędrowały do jego kieszeni. Nie otrzymaliśmy żadnego potwierdzenia, rachunku – nic. No ale ponoć właśnie z tego słynie Grecja. Nie wykłócaliśmy się, bo czas nas gonił.

Po chwili byliśmy na lotnisku. Powoli ustawiała się już kolejka do kontroli, ale nikogo z pracowników to nie interesowało. Dopiero na jakieś 35-40 min. przed lotem ktoś się nami zainteresował i zaczęła się cała procedura sprawdzania bagaży. Jakaś dziewczyna próbowała przemycić poowijaną w ubrania butelkę wina w bagażu podręcznym, co nie uszło uwadze policjantki. A właśnie… Jako że dziennie odbywały się w lutym dwa loty na santoryńskie lotnisko, funkcję obsługi przejęła policja. Dziewczyny coraz bardziej się rozkręcały w trzepaniu bagaży. My w naszych plecakach mieliśmy kilka kamyków z plaży na pamiątkę.

Przed spakowaniem się, próbowałam wyszukać w internecie informację, czy można je wywozić z wyspy (niby co za problem, ale jednak – z którejś włoskiej wyspy nie wolno nawet małej ilości piasku wywieźć, bo grozi to słonymi karami finansowymi), ale niestety nic nie znalazłam. To teraz mogę Wam powiedzieć: kamieni wywozić nie można. Nasze bagaże również zostały przetrzepane i odprowadzono nas na bok, żebyśmy wypakowali zabrane kamyki. Pozwolono nam zabrać dwa maleńkie czarne kamyczki i kawałek czerwonej skałki znalezionej na czerwonej plaży. Na szczęście „przemyt” kamieni nie wiąże się z karą finansową. Dość sporo osób próbowało zabrać ze sobą kawałek santoryńskiej ziemi, ale policja bardzo tego pilnowała.

Santorini dzień 4 P2080090

Później mieliśmy kilka minut na przyjrzenie się hali odlotów. Jak już wspominałam na początku, lotnisko na Santorini wygląda dość obskurnie. W życiu bym nie powiedziała, że tak może wyglądać lotnisko na jednej z najpopularniejszych greckich wysp. Wybudowane zostało bodajże w 1970r. i chyba od tamtej pory nie doczekało się żadnego poważniejszego remontu. Stłoczyliśmy się w niewielkiej hali, w której zamiast tradycyjnych „gateów” były… niebieskie drzwi przypominające wejście do restauracji. Przed lotem zajrzałam jeszcze do toalety, która była w tragicznym stanie. Toalety w części przylotów to totalny luksus w porównaniu do tego, co tam zastałam.

Zaraz zaczęło się wpuszczanie do autobusu. Standardowo gdy bramka jest otwarta, sczytywane są elektroniczne karty pokładowe i można iść dalej. Na Santorini odbywa się to bez elektronicznych czytników, bo ich tam po prostu nie ma. Na karcie pokładowej przystawiana jest pieczątka i numer biletu pasażera odznaczany jest na specjalnie wydrukowanej liście.

Po chwili byliśmy na płycie. Jak na złość, wiatr zupełnie się uspokoił, tak jakby chciał nam pokazać, że mamy teraz żałować opuszczania wyspy w takich warunkach. I tak żałowałam… Chciało się tam zostać jeszcze z jeden – dwa dni. Ale tak naprawdę na zwiedzanie wyspy wystarczy weekend. Lot odbył się punktualnie, a w trakcie mogliśmy podziwiać przez okna inne wyspy, wokół których wręcz świeciła się turkusowa woda.

Santorini dzień 4 P2080103

Tym razem lądowanie przebiegło bez przygód. Piękna pogoda umożliwiała podziwianie widoków także nad Atenami.

Santorini dzień 4 P2080159

Gdy wydostaliśmy się już z samolotu, od razu udaliśmy się na poszukiwanie budki, w której kupić moglibyśmy bilety na metro. Chcieliśmy koniecznie wykorzystać te parę godzin do lotu do Modlina na zobaczenie kilku miejsc, których nie widzieliśmy w maju. Po znakach dotarliśmy do kas biletowych. A tam co? Informacja, że za bilety możemy zapłacić tylko gotówką… I to na dodatek 9 euro od osoby w jedną stronę! Zdzierstwo. Gotówki ze sobą tyle nie mieliśmy, więc zapytałam miłą kasjerkę, gdzie tu jest bankomat. W odpowiedzi usłyszałam, że… na lotnisku. No nic, trzeba było się wrócić. Na lotnisku jeden bankomat znaleźliśmy, ale po wpisaniu pinu i kwoty, oddał kartę i tyle… Na szczęście pieniędzy nie ściągnął. Przy okazji zauważyłam, że przy tabletach znów siedział ten typ, który odstraszył mnie od rozmowy w trakcie nocowania przed lotem na Santorini. On tam chyba zamieszkał…

Zaraz znaleźliśmy drugi bankomat i tu już bez problemu wypłaciliśmy euro. Trzeba było wrócić do kas. Zakup biletów poszedł sprawnie i po chwili byliśmy w pociągu metra. Zajęliśmy jakieś wolne miejsca, po czym podeszła do nas jakaś Greczynka z informacją, że ona tam siedzi… Po pierwsze – rezerwacji miejsc nie ma, po drugie – wokoło było jeszcze kilka wolnych, po trzecie – skąd niby mieliśmy to wiedzieć, jeżeli stała kilka metrów od tych miejsc? No ale przeszliśmy dalej. Po jakiejś godzinie jazdy dotarliśmy do placu Syntagma. Wychodząc trafiliśmy na jakiś jarmark, na którym zakupiliśmy odpowiednik maltańskich pastizzi. Te greckie przekąski były jednak okropne. Nadzienia było niewiele, było niesmaczne i zupełnie źle doprawione. Niby jedno miało być z serem i kurczakiem a drugie z cebulą i pomidorami, ale była to porażka. Nie byłam w stanie odróżnić, które jest które…

Po szybkim posiłku od razu udaliśmy się pod parlament, żeby po raz kolejny zobaczyć zmianę warty. Żołnierze byli ubrani inaczej i – inaczej niż w maju – tym razem szurali nogami o ziemię. W maju nosili jasne uniformy.

Po zmianie warty odpuściliśmy już sobie robienie zdjęć z żołnierzami (po każdej zmianie żołnierz pilnujący porządku informuje, że oto nastał czas na podchodzenie i indywidualne zdjęcia z wartownikami) i udaliśmy się przez Ogrody Narodowe do Stadionu Panatenajskiego. W ogrodach zawitała już wiosna. Było przyjemnie zielono, a na licznych drzewkach kusiły dojrzałe mandarynki. Oczywiście na wysokości, której nikt nie mógł dosięgnąć. Robiło się coraz cieplej.

Santorini dzień 4 DSC_8552

Wstęp na teren stadionu  to koszt 5 euro od osoby dorosłej. Z dodatkowych informacji praktycznych – tuż obok kasy jest toaleta kosztująca 0,50 euro. Jednak po drugiej stronie ulicy ustawiona została darmowa publiczna toaleta, która po każdym użyciu samodzielnie się czyści, więc na warunki narzekać nie można.

Wspięliśmy się po stromych schodach na samą górę stadionu. Z góry doskonale widać było górujące nad miastem wzgórze Lykavitos, na które wdrapaliśmy się w maju. Nie dowierzałam, że weszłam tam sama, na własnych nie zaprawionych w bojach nogach. Z drugiej strony przepięknie widać było cały Akropol.

Stadion Panatenajski (zwany również panatejskim) to jedna z najważniejszych zrekonstruowanych antycznych budowli Aten. Pierwszy stadion powstał w tym miejscu już w 330-329r. p.n.e. Odbyły się na nim wielkie igrzyska Panateńskie. Następnie został przebudowany, jednak po upadku Cesarstwa Rzymskiego popadł w ruinę. Tamtejszy marmur wykorzystywany był przez mieszkańców ówczesnych Aten do budowy ich własnych domostw. Na szczęście pod koniec XIXw. podjęto się rekonstrukcji niezwykłej budowli, której otwarcie miało miejsce na dzień przez rozpoczęciem Letnich Igrzysk Olimpijskich (kwiecień 1896r.) . Odbudowę marmurowego stadionu w całości sfinansował grecki milioner Jeorjos Awerof.

Obeszliśmy cały stadion dookoła, zajrzeliśmy do sali, w której zgromadzono liczne pamiątki po minionych igrzyskach, stanęliśmy na prowizorycznym podium i na płycie, która przystosowana jest nawet do konnych wyścigów.

Gdy już zobaczyliśmy stadion, udaliśmy się w stronę Plaki – chyba najbardziej malowniczej ateńskiej dzielnicy. Po drodze, przy jednej z głównych ulic widzieliśmy odkopane pozostałości starożytnych łaźni – w Atenach nietrudno znaleźć jakieś antyczne pozostałości.

Santorini dzień 4 DSC_8670 Na Place spróbowaliśmy odszukać restaurację, w której byliśmy w maju. Udało się nam to bez problemu, tyle że lokal był zamknięty (może pracują tam tylko w sezonie).

Jako że należało coś przekąsić przed lotem, odszukaliśmy inne miejsce, gdzie zamówiliśmy typowo greckie dania: musakę i mezes (kulki mięsne, liście winogron nadziewane ryżem, grecka kiełbaska, doskonała feta i dodatkowo warzywa). Restauracja nazywa się Ydria i znajduje się z tyłu rzymskiej agory. Moim zdaniem serwuje naprawdę kawał dobrej, greckiej kuchni. Musaką byłam zachwycona. Miłośniczką nadziewanych liści winogron nigdy nie byłam i raczej nie będę, ale tamtejsze nawet i mi w miarę smakowały.

Po szybkim obiedzie pokręciliśmy się jeszcze chwilę po okolicy – okrążyliśmy bibliotekę Hadriana i agorę rzymską, które to od 1 lutego są niedostępne dla turystów. Powód zamknięcia tych atrakcji nie został wyjaśniony, niewiadome było również, do kiedy miejsca te zostaną wyłączona dla turystów. Na szczęście nam udało się zobaczyć te miejsca dokładniej przy okazji poprzedniej podróży do Grecji.

Spod starożytnych wykopalisk blisko jest do drugiego słynnego placu Aten – Monastiraki. Tak jak w maju było tam kilku sprzedawców różnych owoców (znów układali truskawki w piramidki) oraz najróżniejszych pamiątek. Było strasznie tłoczno. Powoli kończył się nam czas, więc porobiłam jeszcze trochę zdjęć i udaliśmy się w drogę powrotną.

W jednym z budynków przy placu Monastiraki znajduje się wejście do metra. Kursuje stamtąd między innymi linia na lotnisko. Ostatni raz rzuciliśmy okiem na Ateny i zeszliśmy pod ziemię. Zapowiadało się, że metro kursuje bardzo często – na wyświetlaczach pojawiały się informacje o kilkuminutowych odstępach pomiędzy pociągami. Niestety który pociąg nie przyjechał, miał na przodzie inną nazwę stacji niż ta, która nas interesowała. Jakby się nie przyglądać, wszystkie pociągi, które podjeżdżały, owszem jechały w kierunku lotniska, ale kończyły bieg na kilka stacji przed portem. Zaczynałam się powoli martwić, czy na pewno metro kursuje prawidłowo. Próbowałam podpytać kilka osób o możliwość dostania się stamtąd na samolot, ale akurat nikt nie mówił po angielsku. W końcu: jest! Na wyświetlaczu pojawił się grecki napis oznaczający port lotniczy. Skład miał podjechać za jakieś 20 min…

Wyszło na to, że metro na wydłużonej trasie kursuje średnio raz na jakieś pół godziny. A może jeszcze rzadziej? Szkoda, że w materiałach, które otrzymaliśmy przy kupnie biletu, nie było o tym informacji. Nie tylko my nie do końca wiedzieliśmy o co chodzi. Na peronie zbierało się coraz więcej nerwowo rozglądających się turystów. Na szczęście na samolot zdążyliśmy.

Na lotnisku czekał nas standardowo chaos informacyjny – przez dłuuugi czas nie było wiadome, do której bramki mamy się udać. I znów powtórzyła się sytuacja, gdy oczekujący na lot pasażerowie zostali wygonieni ze strefy siedzeń, żeby sprawdzić ich karty pokładowe oraz wielkość bagażu. Do Aten najlepiej podróżować z plecakiem – każdy kto miał walizkę, proszony był o jej umieszczenie w specjalnym koszu Ryanaira. Ci, co przyszli z plecakami – unikali tego. Nawet jeśli ewidentnie mieli za duże te bagaże. Natomiast jeżeli walizka nie mieściła się do kosza, jej właściciel miał problem.

Lot do Polski przebiegł bez większych problemów. Tak oto skończyła się kolejna nasza wyprawa.

Santorini dzień 4 P2080238

Czy zmieniłam nastawienie do Aten? Nie. Miasto ma sporo do zaoferowania turyście, ale poza starożytnymi atrakcjami – mnie nie zachwyca. Może do trzech razy sztuka?

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj