Malta: Trzy zatoki


Po dość późnej jak na nas pobudce zaczęliśmy się zbierać. Planowany kierunek – Gozo. Zanim jednak dotarliśmy na kolejną wyspę, czekała nas odrobina lenistwa w scenerii trzech ponoć najpiękniejszych zatok Malty.

Dzień 2, 8.10.2015

Przewertowałam wszystkie możliwe ulotki, jakie gospodarze zostawili w salonie i byłam pewna, że szybko dojedziemy do wioski Popeye’a. Właściciele mieszkania pojawili się punktualnie o umówionej godzinie, więc szybko zdaliśmy klucze i ruszyliśmy na ten sam przystanek, na który przyjechaliśmy wieczorem. Po drodze mogliśmy się przyjrzeć w świetle dziennym miejscowości Melieha. Cisza, spokój, ani żywego ducha. A przepraszam, to ostatnie to tak nie do końca. Po ulicach wałęsały się licznie najprawdopodobniej bezpańskie koty. Mimo to widać po nich, że na Malcie ich los wcale nie jest taki zły. Są dobrze odżywione, często wręcz tłuściutkie. I mimo, że za kotami specjalnie nie przepadam, musiałam przyznać, że wiele z nich było naprawdę ślicznych. Aż chciało się je pogłaskać. Jednak większość z nich nieufnie podchodziła do obcych. Chyba tylko w Rabacie jakiś kocur łaskawie pozwolił mi się dotknąć, ale chyba taki całkiem bezpański to nie był.

Malta dzień 2 002

Przy okazji spaceru zauważyliśmy, że na Malcie chyba w ogóle nie ma domków jednorodzinnych. Albo są to południowe blokowiska albo szeregowce. Żadnych domów wolnostojących. Do tego maleńkie ogródki. W tych prowizorycznych ogródkach przy schodach rosły doskonale nam znane z naszych domów fikusy sprężyste. W naszych warunkach jako rośliny doniczkowe osiągają stosunkowo niewielkie rozmiary, tam natomiast dorastają do wysokości nawet kilku pięter.

Malta dzień 2 001

Według zdobytych informacji do Popeye Village mieliśmy dostać się z Melieha autobusami nr 101 i 102. Na przystanku – poza nami – siedziała jakaś młoda parka. Po chwili wiedzieliśmy już, że są z … Polski oczywiście. Czekali na te same autobusy, które oczywiście nie przyjechały o czasie, więc oczekiwanie umilaliśmy sobie rozmową. Jak się okazało, ani jedna ani druga linia nie jeżdżą nawet w stronę Popeye Village. Jeździły w kierunku zupełnie przeciwnym – autobusami tymi można dojechać do ponoć jednych z najpiękniejszych plaż Malty. Gnejna, Golden Bay oraz Ghajn Tuffieha to trzy położone tuż obok siebie piękne zatoki. Skoro już byliśmy w tym miejscu i czekaliśmy na złe autobusy, zdecydowaliśmy się na zmianę planów i udaliśmy się na końcowy przystanek do zatoki Gnejna. Poznana para wysiadła przy Golden Bay, tak samo jak zresztą prawie wszyscy inni.

W autobusie poza nami został starszy pan, którego kierowca próbował dopytać, gdzie chce jechać. Pan stwierdził, że do Mgarr. Kierowca poinformował, że do Mgarr nie jedzie więc pan musi się przesiąść, na co pasażer odpowiedział, że jemu się nie spieszy… Ot takie południowe nierozgarnięcie :)  Był to kolejny przykład pokazujący, że ludziom tam się nie spieszy i żyją raczej w niewielkim stresie. W końcu pan autobus jednak opuścił, a my jako jedyni pojechaliśmy dalej. Kierowca był chyba bardzo zdziwiony, że ktokolwiek został w jego pojeździe.

Gnejna Bay

Zdążyliśmy zgłodnieć, więc po cichu bardzo liczyłam, że przy plaży będą jakieś bary. I się nie przeliczyłam – otwarte były dwa. Po porównaniu ofert (w sumie nie było żadnego porównania, bo tylko w jednym podawano dania obiadowe), zachciało się nam pizzy po maltańsku. – Pizzy nie ma. – A co jest? – Fish & chips. I tak oto na Malcie jedliśmy jeden ze sztandarowych posiłków Wielkiej Brytanii.

Malta dzień 2 003

Fish & chips to – tak samo jak ruch lewostronny – pozostałość po Brytyjczykach. Danie było ok, jedynie przydałoby mu się trochę soli, bo kucharz zupełnie o niej zapomniał. Może liczył, że słona bryza od morza wystarczy? Po jedzeniu ruszyliśmy na plażę, jednak do plażowania w tym miejscu nie byliśmy zbytnio przekonani. W wodzie i w niektórych miejscach na brzegu znajdowało się sporo wodorostów. Plaża była niewielka. I to miała być jedna z najpiękniejszych zatok, ten raj do kąpieli? Śmieci i mała plaża o piasku w niezidentyfikowanym kolorze? A gdzie czyściuteńka, płytka woda i szeroki pas złotego piasku? Chyba moje oczekiwania były zbyt wygórowane. Chociaż… teraz po czasie przyznaję, że sama nie wiem czego oczekiwałam.

W każdym razie spodziewałam się nie wiadomo czego, a na miejscu na początku trochę się rozczarowałam. Postanowiliśmy spróbować szczęścia obok, na plaży zatoki Ghajn Tuffieha, ale akurat gdy czyściliśmy stopy z piasku, autobus podjechał i zaraz zawrócił. Nie było sensu go ganiać. A był za wcześnie! Kolejny miał przyjechać dopiero za godzinę, więc nie pozostało nam nic innego, jak rozłożyć się gdzieś na piachu i jednak trochę poplażować w tym miejscu. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że pomiędzy tymi trzema wymienionymi zatokami poprowadzona jest ścieżka…

Pierwsze wejście do wody zaowocowało gęsią skórką, ale zaraz się zanurzyłam. Później było już tylko lepiej. Śmieci pływały tylko blisko brzegu, więc i kąpiel okazała się bardzo przyjemna. A i niewielka plaża nie przeszkadzała, szczególnie że było na niej naprawdę niewiele osób. Fal i prądów brak. Żadnych płatnych leżaków, parasolek. Plaża w tamtym czasie typowo lokalna. Ciekawe czy tak samo wygląda latem.

W trakcie pluskania przypadkowo „spróbowałam” wody. Fuj. Od soli język stawał kołkiem w gardle. Morze wokół Malty jest tak słone, że nawet nie potrafiąc zbyt dobrze pływać, można spokojnie ćwiczyć swe umiejętności. Jestem mistrzem w pływaniu po warszawsku, czyli jak powszechnie wiadomo – zadkiem po piasku. Standardowo przepływam jedynie kawałeczek pieskiem lub ewentualnie na plecach (byleby tylko płytko było), ale tam próbowałam nawet swoich sił w „żabce”. To chyba dobre miejsce do nauki. Wracając do zasolenia wody – założenie czarnej bluzki na niedoschniętą górę od kostiumu skutkowało wielkimi, białymi wzorkami z soli gdy już w końcu wszystko wyschło. Takich solnych szlaczków i zacieków to jeszcze nigdzie nie miałam.

Jak już wspomniałam, ogromną zaletą Gnejna Bay był brak ludzi. Jedynie garstka Maltańczyków wygrzewała się na piasku. Mało kto decydował się na wejście do wody, bo przecież październik i już zimno… U nas Bałtyk taką temperaturę osiąga w porywach w szczycie sezonu

W trakcie kąpieli zaczepiła mnie jakaś starsza Brytyjka z dumą przedstawiająca się, że pochodzi z Walii. Okazało się, że na Malcie ma córkę i w związku z niesamowitym rodzinnym wydarzeniem, mieli kolejną okazję, by przylecieć na wyspę. Dziadkowie nie mogli ominąć tak ważnego wydarzenia w życiu wnuka, jakim było zagranie na gitarze solowej partii w trakcie występów rockowego chóru. Była ponoć tak samo zdziwiona jak ja, gdy usłyszała o „rockowym chórze”, ale widać było, że duma ją rozpiera. Przy okazji podyskutowaliśmy nieco o Malcie i zeszło na temat sąsiedniej zatoki, której nazwy do tej pory wymówić nie potrafię. Do dyskusji wtrącił się nawet jej mąż, ponieważ jako jeden jedyny mniej więcej orientował się, jak powinno się czytać „Ghajn Tuffieha”. Ale coś mi się wydaje, że nawet jego próby nie do końca były prawidłowe. Język mieszkańców Malty rządzi się swoimi zasadami, niestety nie wszystkie je rozgryzłam.

Gdy zbliżała się godzina odjazdu kolejnego autobusu, szybko się zebraliśmy. W postawionym przy plaży baraku znajdują się toalety, w których jest dość miejsca na przebranie się, więc z nich skorzystaliśmy. Niestety albo autobus znów był sporo przed czasem, albo w ogóle nie przyjechał. Siedzieliśmy na przystanku godzinę, licząc, że coś się wreszcie pojawi. Z nudy zaczęłam obserwować pojawiające się czasem ptaki. Głównie wróble, ale na owady polowała również żołna. Raczej tego gatunku się tam nie spodziewałam, ale jak widać na poniższym zdjęciu – była i miała się dobrze. W pewnym momencie zatrzymał się przed nami jakiś chłopak jadący w kierunku plaży i zapytał, czy czekamy na autobus. Na moją odpowiedź że tak, bo powinien być 13:22 ale go nie ma, pokiwał tylko głową i odjechał.

Do tej pory się zastanawiam, o co chodziło. Żebym wcześniej wiedziała o tej ścieżce do Ghajn Tuffieha, to nie tracąc tyle czasu poszlibyśmy na piechotę. Ale niestety o ścieżce wtedy nic nie wiedziałam, więc kolejną godzinę mieliśmy wyjętą z życiorysu na czekanie na transport.

Malta dzień 2 006

Golden Bay

Gdy w końcu przyjechał kolejny autobus, wysiedliśmy przy Golden Bay będącej typową smażalnią turystów. Nad zatoką górują duże hotele, na plaży rozstawione są parasolki, leżaczki i te sprawy. Plaża ładna, woda czysta, ale ludzi znacznie więcej niż przy Gnejna Bay. Preferuję bardziej kameralne miejsca, więc podeszliśmy jedynie do brzegu, rzuciliśmy okiem na okolicę i na tym nasz pobyt na Golden Bay się zakończył. W drodze na przystanek ślinka ciekła mi na widok świeżuteńkich owoców prosto z lodówki, więc skusiliśmy się na taką tackę. Cena – 2,75 euro! Spodziewałam się pysznych, ociekających słodkim sokiem kawałków, a dostałam owoce o smaku wody i plastiku… Zawsze kojarzyło mi się, że w tej części Europy mają przepyszne owoce dojrzewające powoli w gorącym słońcu południa. W tym wypadku myliłam się… Jedynie arbuz był smakowity.

Malta dzień 2 007

Królik po maltańsku

Tuż przy zejściu do plaży przy Golden Bay znajduje się całkiem spora restauracja The Apple’s Eye Ghajn Tuffieha. To chyba jedyna wolnostojąca restauracja w okolicy. W ofercie mieli najsłynniejsze maltańskie danie – królika. Królik to po maltańsku to fenek. Przyrządzany jest w winie, czosnku i zielonym groszku. Dania zamawiało się przy barze, a następnie z numerkiem szło się do stolika, przy którym później odnajdywał delikwenta kelner. Na dwoje dostaliśmy chyba całego królika włączając w to i podroby – nerki i serce. A nawet dwa serca… Do tego dostaliśmy frytki i prostą sałatkę. Przed wyjazdem naczytałam się sporo, że kuchnia Malty do najlepszych w rejonie Morza Śródziemnego nie należy i może coś w tym faktycznie jest. Królik był taki sobie. Nie dość, że czegoś mu brakowało, to jeszcze – wyraźnie to czułam – był odgrzewany. I mimo prób ładnego podania (fantazyjne zawijasy z octu balsamico), nie zachęcał do spożycia. Zresztą zobaczcie sami:

Malta dzień 2 016

Obiad ratowało maltańskie piwo Cisk i widoki z tarasu – wprost na morze i pływających po nim amatorów sportów wodnych. Gdy byliśmy w trakcie posiłku, do restauracji przyszła grupka Polaków, których spotkaliśmy przy klifach Dingli (i z którymi mijaliśmy się jeszcze kilkukrotnie w trakcie pobytu:)). Kto by pomyślał, że uda nam się tyle razy spotkać bez żadnego porozumiewania się :)

Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy na spacer nad kolejną, pominiętą wcześniej zatokę – Ghajn Tuffieha. Z restauracji należało iść w prawo, kawałek asfaltem, a następnie skręcić w pierwszą szutrową drogę również w prawo. Droga ta prowadziła obok jakiegoś pola na skraj urwiska, z którego roztaczał się ładny widok na całą Golden Bay.

Malta dzień 2 008

Po minięciu jednej z wielu znajdujących się na wyspie wież wartowniczych i kolejnych Polaków (naprawdę było tam zatrzęsienie naszych młodych rodaków), dotarliśmy nad zatokę Ghajn Tuffieha.

Malta dzień 2 009

Ghajn Tuffieha

Widok był jeszcze ładniejszy, woda czysta i mniej ludzi. Zapewne tłumy odstraszone zostały przez kilkadziesiąt nierównych schodków prowadzących do plaży. Plaża jako taka jest węższa niż ta przy Golden Bay. Niestety w piasku – przynajmniej przy schodach – były grudki gliny oblepiające stopy.  A i fale były chyba tam najsilniejsze. W moim subiektywnym rankingu tych trzech plaż zdecydowanie pierwsze miejsce zajęła Gnejna Bay, tuż za nią plasowała się Ghajn Tuffieha, a na końcu dopiero Golden Bay. Jeżeli komuś nie przeszkadzają jednak większe ilości osób na plaży, nie szukają bardziej dzikich zakątków, to ranking wtedy się odwraca, bo jednak plaża Golden Bay była najładniejsza i najszersza. Mimo początkowego rozczarowania, teraz twierdzę, że wszystkie te zatoki są piękne, do nas tylko należy wybór, którą z nich preferujemy.

Robiło się późno, więc plażowanie w tym miejscu też odpuściliśmy. Czekała nas długa droga do Cirkewwy, z której promem mieliśmy przeprawić się na Gozo. Oczywiście poczekaliśmy sobie dość długo na autobus… Zaczynałam się już do tego przyzwyczajać.

Prom na Gozo

Gdy dotarliśmy do Cirkewwy, bez problemu trafiliśmy do terminala pasażerskiego. Jednak problem pojawił się w momencie gdy chcieliśmy kupić bilety. Informacja była zamknięta, kas brak – trzeba było kogoś się dopytać. Sprzedawczyni w niewielkim barku poinformowała nas, że za bilety na prom płaci się w drodze powrotnej w kasach znajdujących się w Mgarr na Gozo. Sprytne rozwiązanie – ten kto płynie w jedną stronę, na pewno będzie też wracał, więc kasy na obu wyspach są zbędne. Jeśli pamięć mnie nie myli, to rejs na Gozo i z powrotem kosztuje ok. 4,50-5,00 euro od osoby.

Kursujące co ok. pół godziny promy są duże, ale oczekujących ludzi było niewielu. Całe towarzystwo rozpełzło się po pokładzie i pod nim, więc nie spotkaliśmy zbyt wielu osób poza… Zgadliście – dwójką Polaków. Chłopaki przylecieli na Maltę z jakąś grupą na nurkowanie. To dość popularna aktywność tak na głównej wyspie Malty jak i na Gozo. Jak tylko usłyszeli, że z portu musimy dostać się jeszcze do Marsalforn, zaproponowali nam od razu podrzucenie do jednej z miejscowości po drodze. W Xaghrze jednak musielibyśmy łapać jakiś autobus lub iść stamtąd na piechotę. Z propozycji w końcu nie skorzystaliśmy, bo od razu po wyjściu z terminala promowego trafiliśmy na bezpośredni autobus do Marsalform (linia 322). Autobus odjechał – o dziwo! – punktualnie.

To jedyna linia jadąca z portu prosto do tej położonej na północy wysepki niewielkiej miejscowości. Wszystkie inne jadą do położonej w samym sercu wyspy Valetty, w której trzeba się przesiąść. Na Gozo można korzystać z 7 dniowej karty na komunikację publiczną wydawanej na Malcie, ale podobno nie można korzystać z maltańskich biletów jednorazowych.

Gdy po 30 min. na promie i 30 min. w 322 dojechaliśmy do Marsalforn, udaliśmy się na poszukiwanie sklepu spożywczego. Trzeba było skombinować coś na kolację i na śniadanie. Akurat mieliśmy chwilę na zakupy, bo zakwaterowanie możliwe było według wydrukowanego potwierdzenia rezerwacji do 21. Gdy szliśmy główną ulicą, przy której znajdowało się kilka sklepików, zostaliśmy zaczepieni przez jakiegoś mężczyznę. Sytuacja wydała mi się podejrzana – jesteśmy w jakiejś ciemnej uliczce, wokół kilku mężczyzn a jeden z nich nas zaczepia… Czego może od nas chcieć jakiś facet w takim miejscu? Nasuwają się od razu niezbyt przyjemne skojarzenia. Sprawa na szczęście szybko się wyjaśniła.

Pan najpierw zapytał, czy idziemy do Sunset Seaview Apartments, ale jako że nazwa nic nam nie mówiła (akurat wtedy musiało mi wylecieć z głowy, że tak właśnie nazywał się nasz obiekt), pan spróbował wymówić imię mojego męża. Już wiedziałam, że na bank chodzi o nas. Maltańczyk ciągnąc swoją opowieść wyjawił, że przyjechał z rodziną do miasta czegoś się napić, ale czekali chwilę na najbliższy autobus licząc, że może nas złapią. Naprawdę nie wiem, jak udało się nam tak zgrać i spotkać w mieście. Gdybyśmy nie poszli na zakupy, rozminęlibyśmy się, bo poszlibyśmy inną trasą. Przy okazji okazało się, że sklepy są otwarte jedynie do 19:00, więc o kolacji mogliśmy zapomnieć, a po śniadanie czekał nas dłuższy poranny spacer. Tak dla zdrowia…

Zostaliśmy zawiezieni do obiektu, pokazano nam wszystko i nawet dostaliśmy kupon na 10% zniżki w pobliskiej włoskiej restauracji. Mój żołądek był uratowany! Apartament z widokiem na morze. Właściciel pokazał, że z naszego balkonu widać na morzu światełka. Była to oddalona o jakieś 70km Sycylia! A tuż obok hoteliku znajdowały się saliny, z których pozyskuje się na Gozo sól z wody morskiej. Miejsce świetne i mimo braku sklepów – w dobrej lokalizacji. Jedynie drzwi od łazienki mogłyby mieć mniej prześwitującą szybkę, ale akurat w tym rogu pokoju za bardzo to nie przeszkadzało. Nasz gospodarz poradził nam jeszcze na odchodnym, żebyśmy pilnowali rozkładów jazdy, bo komunikacja publiczna na Gozo funkcjonuje o niebo lepiej niż na głównej wyspie i życzył nam dobrej nocy. Później za każdym razem co się widzieliśmy, czy to gdzieś w mieście, czy to w obiekcie, dopytywał, czy na pewno wszystko w porządku. Pobyt tam wspominam bardzo miło.

Po jako takim rozpakowaniu, udaliśmy się na późną kolację do polecanej przez naszego gospodarza restauracji. Lokal z zewnątrz wyglądał mało zachęcająco. Sprawiał wrażenie jakiegoś taniego baru, w którym raczej nie mogliśmy spodziewać się nie wiadomo jakich cudów kulinarnych. Po przejrzeniu niezbyt rozbudowanej karty, zamówiłam linguine z małżami, a mąż wziął sobie lasagne bolognese. Do tego maltańskie półsłodkie białe wino. Pozory myliły. Jedzenie było tak dobre, że z chęcią zjadłam tę kolację. Jednak dam Wam dobrą radę – jeżeli padnie pytanie, czy chcecie posiłek wielkości przystawki czy dania głównego, dobrze się zastanówcie nad decyzją. Linguine wzięłam w formie dania głównego – nie byłam w stanie zjeść nawet połowy. Wrzucili do gara chyba połowę opakowania makaronu. Małży też nie poskąpili. Lasagne również była spora i tak samo pyszna.

Po kolacji wróciliśmy na nocleg nażarci jak gęsi. Ledwo się toczyłam pod górkę. Po dniu pełnym wrażeń, szum morza szybko mnie uśpił. Kolejnego dnia czekała nas kilkunastokilometrowa wędrówka, której zwieńczeniem była największa atrakcja Gozo.

CDN.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj