Weekend we Lwowie: Pamiątki ze Lwowa – ostatnie zakupy

Pamiątki z Ukrainy? To nie tylko ludowe elementy, pięknie zdobiona ceramika i papier toaletowy z wizerunkiem Putina. Z Ukrainy można przywieźć parę kulinarnych ciekawostek. Gdy po zwiedzeniu lwowskiego skansenu doczłapaliśmy się wreszcie do centrum, zajrzeliśmy do kilku sklepików.

Dzień 2, 18.10.2014 – część 3/3

W plecakach wylądowała basturma (suszona wołowina – popularna przekąska do piwa), piwa oraz nieco później miedowucha. Żałuję, że nie kupiliśmy więcej tego miodowego trunku. Na granicy nikt nie sprawdzał naszych bagaży podręcznych a i kontrola bagaży przewożonych w luku przebiegała na wyrywki.

Pokręciliśmy się ponownie po starówce. Aż żal było wyjeżdżać. Mimo ogromnego zmęczenia i bólu nóg odwlekaliśmy ciągle moment pożegnania ze starym miastem.

Podobnie jak poprzedniego dnia, na rynku ustawione zostały liczne stoiska z różnymi różnościami, ale tym razem naszą uwagę przykuło stoisko z domowej roboty miedowuchą. Za kilka hrywien można było spróbować mały kieliszeczek tego alkoholu. Domowa miedowucha była pyszna, nie za mocna i idealnie słodka. I świetnie rozgrzewała. Niestety nie zdecydowaliśmy się na zakup butelki, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak taka nieoznakowana butelka „podejrzanego” alkoholu potraktowana zostanie na granicy w razie ewentualnej kontroli.

fot. Miedowucha domowej roboty

Wychodząc z rynku zajrzeliśmy do kościoła p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny zwanego Katedrą Łacińską. To właśnie w tej katedrze w trakcie potopu szwedzkiego król Jan Kazimierz złożył śluby, w których oddał cały naród pod opiekę Matki Boskiej, biorąc ją w ten sposób na patronkę Polski.
W świątyni tej służył ks. Piotr Skarga, ponadto właśnie z tego kościoła po uroczystej mszy św. wyruszyły prochy nieznanego żołnierza poległego w obronie Lwowa, które złożone zostały pod kolumnadą Pałacu Saskiego w Warszawie w 1925r.
Katedra Łacińska jest obecnie jednym z nielicznych kościołów katolickich.

Kościół od zewnątrz wygląda odrobinę niepozornie, ale w środku jest piękny. Trafiliśmy akurat na ślub jakiejś młodej pary, dlatego też dokładniejsze obejrzenie tej świątyni tym razem nie było nam dane.

fot. Wnętrze Katedry Łacińskiej

Idąc dalej trafiliśmy do dawnego barokowego kościoła Dominikanów. Obecnie świątynia jest grekokatolicką cerkwią p.w. Najświętszej Eucharystii, a w budynkach klasztornych utworzone zostało muzeum poświęcone historii reiligii.

Na niewielkim placu za cerkwią zaopatrzyć się można w najróżniejsze książki (często również w jęz. polskim). Lwowscy bukiniści bardzo poważnie potraktowali odsłonięcie w 1975r. pomnika drukarza Iwana Fedorowa, dzięki czemu targ książek odbywa się w tym miejscu od wielu, wielu lat.

fot. Targ książek

Po udanych książkowych łowach, można się posilić tuż obok w niewielkim barze w starym wagonie tramwajowym.

fot. Bar w starym wagonie tramwajowym

Jednym z ostatnich punktów na naszej mapie zwiedzania była Kamienica Czterech Pór Roku. Ornamenty na fasadzie tej kamienicy powstały w 1882r. Zauważyć można poszczególne pory roku przedstawione za pomocą odpowiednich dla danej pory prac rolniczych. Przedstawiono również alegorię upływającego czasu (leżący Saturn opierający się o klepsydrę) oraz znaki zodiaku (nad drugim piętrem).

fot. Kamienica Cztery Pory Roku

W naszych lwowskich wędrówkach skoncentrowaliśmy się na Rynku Głównym, ale postanowiliśmy odnaleźć również nieco zapomniany Stary Rynek, będący niegdyś centrum grodu książąt ruskich. Rynek będący placem targowym był centrum Lwowa do czasów nowej lokacji miasta dokonanej przez króla Kazimierza Wielkiego. Skutkiem lokacji było sprowadzenie niegdysiejszego zniszczonego pożarem centrum miasta do roli przedmieść.
Przy Starym Rynku stała niegdyś żydowska synagoga Tempel, jednak w trakcie okupacji niemieckiej podzieliła ona losy wszystkich innych żydowskich zabytków. Po wojnie umieszczono w jej miejscu pamiątkowy kamień.

Stary Rynek został zapomniany. Widać było to chociażby po ilości przechadzających się turystów. Podczas gdy na Rynku Głównym były to tłumy ludzi, przez które trudno było się przedostać, tak tutaj byliśmy zupełnie sami. Może wpływ na taki stan rzeczy miało również poczucie bezpieczeństwa, ponieważ okolica nie wyglądała zbyt ciekawie.

fot. Stary Rynek

Ostatnim miejscem, które chcieliśmy zobaczyć przed powrotem na dworzec, była Katedra Ormiańska. Doszliśmy do niej m.in. ulicą… Krakowską :)

fot. Ul. Krakowska

Katedra Ormiańska jest jednym z najstarszych zachowanych zabytków Lwowa -zbudowana została w latach 1356-1363. Niestety gdy dotarliśmy do tego miejsca, katedra była zamknięta.

fot. Katedra Ormiańska

Nastała w końcu pora na powrót… Złapaliśmy po raz kolejny taksówkę i za 50 hrywien (ok. 14zł) dojechaliśmy na Główny Dworzec Kolejowy. A skoro kolejny raz wspominam przejazd taksówką, to dodam tu jeszcze przy okazji kilka informacji o transporcie we Lwowie.

Transport we Lwowie

Po Lwowie – poza niedrogimi taksówkami – można poruszać się bardzo tanimi marszrutkami (kilka hrywien za bilet), autobusami, trolejbusami i tramwajami. Marszrutki zatrzymują się na swojej trasie na żądanie, pozostałe środki transportu mają wyraźnie oznaczone przystanki.

fot. Marszrutka

We Lwowie można również skorzystać z transportu alternatywnego w postaci ciuchci lub konnego powozu.

Co jeszcze ciekawego można zobaczyć na lwowskich ulicach? Parkingi zlokalizowane… centralnie na środku ulicy. Wyznacza je słabo widoczna linia z kostki w innym kolorze niż jest droga i to, że są bardzo zapiaszczone.

Powrót

Było już ciemno i zimno, dlatego pozostały do odjazdu czas postanowiliśmy przeczekać w dworcowej poczekalni. Poczekalnia jest płatna 5 hrywien za godzinę od osoby. Minimalnie trzeba wykupić jedną godzinę. Teoretycznie w poczekalni jest internet, ale pomimo pół godzinnej walki niestety na moim laptopie nie zadziałał. W końcu się poddałam i pozostały czas wykorzystałam na obserwację innych osób siedzących dookoła. Gdy dochodziła 20:00 ruszyliśmy się z siedzeń i skierowaliśmy się na dworzec autobusowy.

Szykowaliśmy się, że odjazd z dworca kolejowego we Lwowie będzie miał miejsce o 20:20, dlatego szybko zebraliśmy się z wygodnej poczekalni. Gdy już wyszliśmy na zewnątrz, podpytałam w kasie dworca autobusowego, z którego stanowiska odjedzie autokar do Warszawy i czy będzie planowo o 20:20. Pani w kasie odpowiedziała, że autobus rusza z przystanku nr 2, ale sprostowała godzinę na 20:50. Okazało się, że godzina odjazdu o której mówiłam i którą mieliśmy na bilecie, to godzina odjazdu z dworca stryjskiego… Nigdzie nie było tej informacji.

Niestety Polonus po raz kolejny pokazał, że niewiele zmieniło się w PKSie przez ostatnie lata. Po pierwsze – kierowcy… Po raz drugi niezbyt dobrze trafiliśmy. Panowie są ogółem delikatnie mówiąc niezbyt sympatyczni (żeby nie powiedzieć: momentami chamscy). Tym razem na szczęście chociaż jeden z kierowców był bardziej przyjazny. Nawet zażartował do mnie, że nie radzi korzystać z toalety na polskiej granicy (swoją drogą nie było tak źle- widać, że pan nie miał okazji korzystać z Toi Toia w Gaju Szewczenki ;)).

Po drugie – autokar ponownie był bardzo ciasny. W „normalnym” pksie, którym dojeżdża się codziennie do Warszawy jest dużo więcej miejsca. Nie należę do osób wysokich, ale nawet ja się nie mieściłam na tyle, żeby siedząc prosto nie wciskać się kolanami w fotel przede mną. Nie ukrywam, że po kilku godzinach spędzonych w takim ścisku, kolana odmawiają posłuszeństwa. O plecach nie wspomnę. Kolejny minus dla Polonusa – ponownie brak było wi-fi mimo wyraźnego oznaczenia na drzwiach. Tym razem przezornie zapytałam o internet od razu po wejściu do autobusu. Usłyszałam odpowiedź, że internet będzie, jak już przekroczymy polską granicę. Z ciekawości to sprawdziłam – oczywiście internetu nie było.

Może dodam jeszcze, że brak numerowania miejsc w autobusie powoduje ogromny chaos i chamstwo pasażerów, ponieważ każdy chce zająć sobie jak najlepsze miejsce, dlatego ludzie niesamowicie się przepychają żeby być pierwszymi w drzwiach. Wspomnę w tym miejscu pana, który wsiadając do autobusu jeszcze w Warszawie przepychając się odepchnął kilka kobiet, w tym mnie. Szkoda że uznał, że łokcie będą najskuteczniejszym narzędziem w walce o miejsce.
Aaa.. oczywiście toalety w autobusie brak. Za potrzebą można było się udać do toalet na granicach oraz w trakcie jednego postoju przy jednej z restauracji po drodze. Nie spodziewałam się nie wiadomo jakich wygód w trakcie przejazdów, ale zastane warunki pozostawiały wiele do życzenia. Jeździłam już z bardzo różnymi przewoźnikami, ale najgorsze warunki w cenie biletu dostałam właśnie w Polonusie.

Zapomniałam do tej pory wspomnieć również o problemach z kupnem biletu w kasach Polonusa. Na stronie internetowej oraz na plakatach na dworcu widniała informacja, że przy zakupie biletu w dwie strony na tej samej trasie, bilet powrotny będzie 30% tańszy. Guzik prawda. Kasjerka policzyła mi bilety w normalnej cenie, a na moje pytanie o zniżkę odpowiedziała tylko tyle, że promocja obowiązuje jedynie na trasach krajowych. Szkoda że informacji tej brakowało chociażby na plakatach rozwieszonych dookoła. Wprowadzają pasażerów w błąd! I jeszcze jeden zgrzyt – na trasach krajowych można kupić bilet przez internet, niestety kupując bilet do Lwowa trzeba osobiście pofatygować się na dworzec. Jako że bardzo chciałabym pojechać jeszcze kiedyś do Lwowa, będę zmuszona poszukać dokładniej, czy na trasie Warszawa – Lwów nie kursuje jeszcze jakiś inny przewoźnik. Polonusa odradzam!

Co mnie zaskoczyło we Lwowie? Oczywiście urok miasta, jego porządek. Ktoś kiedyś powiedział, że Lwów to taki ładniejszy Kraków. Zupełnie się z tym zgadzam. Gdyby tylko znalazły się fundusze i chęci na odremontowanie tego miasta, byłoby ono w czołówce najpiękniejszych miast Europy lub nawet całego świata. Poza urokiem tego miejsca, zaskakująca dla mnie była m.in. ilość sklepów spożywczych. Zdarzało się, że na jednej krótkiej ulicy mogły być cztery sklepiki. Oczywiście mało który z nich był samoobsługowy. Co jeszcze? Mnóstwo bankomatów. Chyba w żadnym innym mieście nie spotkałam się z taką ilością banków i bankomatów. Po trzecie zaskakująca dla mnie była gościnność spotkanych osób – gotowe były bezinteresownie opowiadać różne historie, pokazywać nam różne rzeczy. Dużo osób znało kogoś z Polski lub w Polsce miało jakiś krewnych.

Byliśmy serdecznie witani i zapraszani do kolejnych odwiedzin w tym mieście. Mimo że nie wszyscy znali polski, a ukraiński różni się jednak znacznie od naszego języka, za każdym razem daliśmy radę się dogadać. Wśród młodych angielski raczej nie będzie problemem, ale zawsze można spróbować odezwać się najpierw po polsku. Ze strony mieszkańców Lwowa nie spotkała nas żadna przykrość, chociaż momentami nie czuliśmy się za dobrze widząc powiewające gdzieniegdzie flagi UPA. W niektórych sklepach można było kupić sobie taką pamiątkę – flagę lub magnes w czerwono-czarnych barwach…

IS_DSC_0335

Mam cichą nadzieję, że sytuacja na Ukrainie w końcu się uspokoi, bo ci ludzie nie zasługują na to, co się ostatnio dzieje na terenie ich kraju.

Wcześniej nie byłam przekonana co do wyjazdu do Lwowa. Miasto to jakoś nigdy wcześniej nie pojawiało się na mojej podróżniczej liście kierunków, dlatego tym bardziej cieszę się z tego spontanicznego szalonego pomysłu wyskoczenia gdzieś na weekend. Naprawdę było warto. Każdy podróżnik powinien tam zawitać chociaż raz w życiu, dlatego szczerze polecam taką wycieczkę.

Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do pozostałych relacji z Ukrainy!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj