Włochy: EXPO 2015

Gdy zdecydowaliśmy się w końcu na wyjazd na Maltę okazało się, że nie ma tam akurat tanich lotów bezpośrednich. Zostały tylko te z przesiadką. Świetnie się złożyło! Przesiadkę w Bergamo postanowiliśmy wydłużyć – celem było Expo 2015 w Mediolanie!

Dzień 8, 14.10.2015

Ze względu na problemy z hotelem, wieczorne zwiedzanie Expo nie doszło do skutku, ale udało się nam zrealizować kilkugodzinne zwiedzanie następnego dnia. Po krótkiej nocy i dojadaniu resztek kanapek, batoników i herbatników (śniadania w hotelu nie mieliśmy, w okolicy sklepów brak więc liczyło się cokolwiek) ruszyliśmy na wystawę z nadzieją, że uda się zjeść tam coś porządniejszego. Tylko najpierw trzeba było się tam dostać. A wcale nie było to takie proste, ponieważ czekał nas prawie 4 kilometrowy spacer. Na szczęście przypadkiem trafiliśmy na przystanek, z którego na targi można było dostać się autobusem. Wszyscy wsiadali nie kasując żadnych biletów, to wsiedliśmy i my.

Darmowy przejazd? Czy jednak na gapę?

Na przedostatnim przystanku, gdy kierowca zamknął już drzwi, zorientowaliśmy się, że nas w tym autobusie jednak nie powinno być… Darmowy przejazd mieli zagwarantowany ci, którzy zostawili samochód na okolicznym parkingu i mieli ze sobą bilet parkingowy… Ups… My przecież byliśmy bez samochodu… No ale już nie mieliśmy jak wysiąść, więc dojechaliśmy do końca. Z autobusów, metra i wszelkich ścieżek wysypywał się ogromny tłum i wszyscy podążali w jednym kierunku – w stronę wejścia na Expo 2015. Prawie nikt nie kupował już biletów, wszyscy szli do kontroli bezpieczeństwa. Takiego natłoku ludzi to ja chyba jeszcze nie widziałam…

Kontrola bezpieczeństwa

Kontrola wyglądała podobnie jak na lotnisku – bagaż kładło się na plastikowej tacy, która przesuwana była po pasie i skanowana, a jej właściciel przechodził przez bramkę z wykrywaczem metali. Gdy przez to przebrnęliśmy, udaliśmy się w kierunku głównej alei. Skąd tam ci wszyscy ludzie się wzięli, to nie mam pojęcia. Byliśmy przed 10:00, czyli przed teoretycznym otwarciem wystawy, a już tłumy były niesamowite. I z godziny na godzinę robiło się coraz gorzej.

Expo 2015 DSC_3680

Od razu za kontrolą bezpieczeństwa można było spotkać młodych ludzi oferujących „paszporty„. Początkowo nie wiedziałam, o co chodzi, więc omijaliśmy ich i płynęliśmy dalej z falą ludzi zmierzających do pawilonów. Później jednak zorientowałam się, że te paszporty to maleńkie zeszyciki, w których można zbierać pieczątki poszczególnych krajów w odwiedzonych pawilonach. Paszport taki kosztował 5 euro. Pieczątki przybijane były (lub samodzielnie się je przybijało) bezpłatnie. Ta dodatkowa atrakcja robiła furorę tak wśród najmłodszych jak i starszych wizytujących Expo.

Expo 2015

Gdy dotarliśmy do głównej drogi terenu Expo, zajrzeliśmy do kilku pawilonów (m.in. do Białorusi), ale po chwili postanowiliśmy szybko kierować się do jednego z najpopularniejszych pawilonów – do budynku, w którym swą wystawę miała Polska!  Tłum gęstniał, więc musieliśmy swoje odczekać na schodach. Jedna z dziewczyn obsługujących nasz pawilon stwierdziła, że im bliżej końca, tym więcej ludzi. Może trzeba było wybrać się na Expo w wakacje? Podobno było wtedy nieco luźniej.

Expo 2015 DSC_3713

Pawilon został tak przygotowany, żeby wyglądał jak zbudowany ze skrzynek na jabłka. Przed wejściem znalazło się miejsce na kilka siedzisk porozstawianych w cieniu „kwitnących jabłoni„. Na kwiaty jabłoni o tej porze roku nie było co liczyć, więc ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby rozstawić tam pewnego rodzaju konstrukcje przedstawiające obsypane kwiatami gałązki. Bardzo ciekawy pomysł.

Polski pawilon

Gdy już dostaliśmy się do wewnątrz, przyznam, że więcej uwagi poświęciłam na obserwowanie reakcji innych odwiedzających niż na to, co się w środku znajdowało. Ale ludzie byli bardzo zainteresowani. Z wnętrza pawilonu zapamiętałam to, że ciekawie promowany był nasz przemysł. Można było zobaczyć filmik, który w skrócie jasno dawał do zrozumienia, że nie jesteśmy krajem zacofanym. Momentami trochę był przesadzony, ale jego odbiór zdecydowanie musiał być pozytywny. Można było zobaczyć również ogromną wykonaną z czekolady makietę kolejki. Taką samą (o ile nie była to TA sama), widziałam przy okazji czekoladowego festiwalu w Warszawie.

W naszym pawilonie tylko jedno zupełnie mi się nie spodobało, a mianowicie mam na myśli dekorujące jedną ze ścian sylwetki Indian w ludowych strojach – mogło to błędnie sugerować, że tak właśnie wyglądają i tradycyjnie ubierają się Polacy. W zamyśle miało to chyba oznaczać, że jesteśmy narodem otwartym, ale nie do końca to zagrało. Zabrakło mi również naszych pysznych polskich miodów pitnych w sklepiku. Powinno się je promować, bo są doskonałe. Z miodów pitnych słynie również Litwa, ale tamtejsze trunki zupełnie mi nie odpowiadają, są zdecydowanie za mocne. Nasze polskie miody to zupełnie co innego.

Expo 2015 DSC_3805

Na dachu pawilonu urządzony został ogród, przez który przechodzili wszyscy udający się do wnętrza budynku. Ściany stanowiły lustra, które znacznie powiększały optycznie ten teren. Szkoda, że zaraz puszczana była kolejna grupa, bo aż chciało się tam spokojnie przespacerować. No ale przy takiej liczbie chętnych, trzeba było możliwie jak najbardziej usprawniać ruch.

Na dole znajdował się sklepik z polskimi produktami i mała restauracja, w której można było spróbować niektórych flagowych produktów z naszej kuchni. Po odwiedzinach w polskim pawilonie pozostało nam już tylko kręcenie się po  ogromnym terenie Expo i zaglądanie do mnie popularnych pawilonów.

Tłoczno i głośno…

Do tych największych czas oczekiwania szedł w godziny! Ludzie ustawiali się w gigantycznych ogonkach i cierpliwie czekali. W sumie nie mieli innego wyjścia, bo przedstawiciele poszczególnych pawilonów pilnowali, żeby nikt nie wszedł z drugiej strony. Kolejki do niektórych pawilonów oznaczały ponad 2 godzinne oczekiwanie! Najbardziej oblegane były pawilony Niemiec, Tajlandii, Chin, Nepalu, Wietnamu i Angoli, czyli wszystkie te, które zlokalizowano przy głównej drodze, na której aż głowa bolała od hałasu. Tabuny dorosłych, szkolnych wycieczek, przewijali się tam ludzie chyba z każdego zakątka świata! Im bardziej oddalony od głównej drogi i mniejszy kraj, tym większe było prawdopodobieństwo wejścia bez kolejki.

Mniejsze pawilony

Jednak z kolei w tych mniejszych pawilonach niewiele było do zobaczenia – najczęściej były przerobione na sklepy z pamiątkami. Z tych bardziej popularnych państw, wybraliśmy sobie pawilon wietnamski. Po pierwsze z racji tego, że Wietnam jest jednym z państw, które chcielibyśmy zobaczyć w bliższej przyszłości, a po drugie – kolejka tam zajmowała „tylko” pół godziny. W środku jednak nie było zbyt wielu ciekawostek. Można było spróbować załapać się na muzyczne przedstawienie (nas niestety to ominęło) oraz dokonać zakupu wietnamskich pamiątek lub zjeść coś tamtejszego. W porównaniu do pawilonu polskiego, ten wietnamski zupełnie nas rozczarował.

Może wspomnę teraz co nieco o cenach, które niestety powalały na kolana. Samo wejście na Expo kosztowało 34 euro za wizytę w ciągu określonego z góry dnia. I to przy zakupie biletów z wyprzedzeniem przez Internet. Zwiedzanie wieczorne oznaczało uszczuplenie portfela o 5 euro.

Ceny na Expo 2015

A jedzenie? W końcu po skromnym śniadaniu na to liczyliśmy najbardziej ;) W pawilonie polskim np. za placki ziemniaczane należało zapłacić 12 euro (!), jeżeli komuś nie odpowiadało to danie, mógł zamówić sobie sałatkę z szyjkami raków (ceny niestety nie zapamiętałam, ale też była wysoka), w pawilonie Gwinei Równikowej maleńkie warzywne samosy kosztowały 2,5 euro za sztukę. Sok z baobabu (swoją drogą pyszny!) – 1,50 euro za nawet w połowie niewypełniony kubeczek. Niewielkie tacki z ryżem, mięsem w sosie curry i warzywami to był już koszt 12-17 euro. Drogo, a do jedzenia niewiele. Hot dog z okropną parówką blisko pawilonu polskiego to był koszt 6,50 euro. Drogo, drogo, drogo…

Ale jednak tego należało się przy takiej imprezie spodziewać. Każdy kraj chciał chociaż w części zrekompensować sobie ogromne wydatki poniesione na Expo. W nieco lepszych cenach kształtowały się gdzieniegdzie pamiątki – za kolczyki w pawilonie egipskim należało zapłacić 5 euro, ale już 10 euro kosztował tradycyjny wietnamski kapelusz. Buteleczka z usypanym wzorkiem z piasku – 15 euro z napisem EXPO, bez napisu – 10 euro… Przy okazji mogłam podejrzeć cały proces takiego usypywania.

Expo 2015 DSC_3908

Załapaliśmy się jeszcze na paradę orkiestry i warzyw…

Moje wrażenia? Cóż… pawilony na pewno były niesamowite, ale przez te tłumy i ogromny hałas oraz niesamowicie wysokie ceny, szybko mi się odechciało zwiedzania tego gigantycznego terenu. Tak naprawdę żeby coś zobaczyć, należało się tam udać na 2-3 dni. W ciągu tych kilku godzin, które mieliśmy na miejscu, zbyt wielu rzeczy nie obejrzeliśmy. Owszem, zajrzeliśmy do kilkudziesięciu pawilonów, ale były to te najmniejsze i mimo wszystko oferujące najmniej ciekawostek. Jednak nie żałuję decyzji o wybraniu się tam, ponieważ było to jednak coś nowego. I coś, czego prawdopodobnie nie będziemy mieli już okazji powtórzyć.

Pędem na lotnisko!

Przez to, że długo zabawiliśmy na Expo, musieliśmy prawie biegiem lecieć do metra, żeby zdążyć na ostatni pasujący nam autobus na lotnisko. Linią M1 dostaliśmy się na stację Loreto, z której na piechotę przeszliśmy do dworca centralnego. Na złość znów zaczęło padać… Na szczęście nie spóźniliśmy się. W Mediolanie radzę uważać i nie przychodzić na autobus o godzinie odjazdu z nadzieją, że się opóźni – nasz miał odjechać o 18:10, a z przystanku ruszył już 18:05. Dobrze, że zdążyliśmy. Na lotnisku bezproblemowo odebraliśmy zostawione wcześniej w przechowalni bagaże i udaliśmy się do hali odlotów. Karty pokładowe w Bergamo skanowane są dosłownie tuż przy kontroli bezpieczeństwa. Powoduje to lekki chaos, ponieważ podróżni zamiast przygotowywać się do kontroli, nerwowo szukają dokumentów podróży. Co lotnisko, to inny obyczaj.

Gdy wypakowałam na tackę kosmetyczkę, w której znajdował się maleńki dżem z opuncji przywieziony z Malty, kobieta skanująca karty pokładowe podeszła sprawdzić zawartość. Od razu spojrzała na dno słoiczka i stwierdziła, że ma on niedopuszczalną pojemność… 106 ml! Pokazałam jej jednak, że na etykiecie produktu wpisane jest 100 ml i stwierdziła, że dla niej jest to ok. Ale jakby kolega się czepiał, to mam mu też tą etykietę pokazać. Jesteśmy przestępcami… złamaliśmy dwukrotnie prawo o łączne 12 ml.  Ale nikt nas nie aresztował… co za ulga… ;)

Do domu wróciliśmy cali i zdrowi, z masą nowych wspomnień. I kolejnymi planami na wyjazdy, bo już wtedy miałam w głowie zakotwiczoną myśl o wyprawie do Czarnobyla, którą opisałam trochę wcześniej niż ten wyjazd: Czarnobyl Tour 2015.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj