Tajlandia: Targ w Phitsanulok


Phitsanulok to raczej mniej turystyczna miejscowość, co nie oznacza jednak braku atrakcji. Poza ruinami, świątyniami i temu podobnymi, wybrać się tam można na lokalny targ. Turystów na nim jak na lekarstwo, więc samemu można poczuć się trochę jak atrakcja. Miejsce pełne kolorów i egzotyki! Warto zajrzeć!

Dzień 7, 18.11.2016 część 1/2

Wyjazd jeszcze nie dobiegł do połowy, a ja już rano nie mogłam zwlec się z łóżka. Może po przylocie należało początkowo zwolnić nieco tempo i udać się na kilkudniowy odpoczynek? Nieee… To nie w naszym stylu. W końcu do ruszenia zadka zmotywowała mnie wizja kolejnego dnia, w trakcie którego znów mieliśmy poznać i zobaczyć nowe rzeczy, jednak zbieranie się trwało znacznie dłużej niż zwykle. Szybko jednak poziom mojej energii wrócił na swój standardowy w trakcie wyjazdów poziom. Wystarczyło tylko wyjrzeć za okno i zdać sobie sprawę, gdzie mieliśmy ruszyć tego dnia. W planach było miasto Sukhothai z ruinami kolejnej dawnej stolicy.

W hotelu nie mieliśmy śniadania, więc po zostawieniu dużych plecaków w przechowalni udaliśmy się w okolice targu z poprzedniego dnia licząc na to, że znajdziemy tam coś interesującego. Kręciliśmy się i kręciliśmy, ale jakoś niczego interesującego nie mogliśmy znaleźć. W końcu przypadkiem trafiliśmy na dwa ogromne kryte targowiska. Rzut oka na ceny i od razu wiedzieliśmy, że raczej turystów tam nie spotkamy. Był to typowy lokalny targ, na którym w świeże owoce, warzywa, mięso (także żabie!) zaopatrywali się mieszkańcy.

Mnóstwo gotowych potraw, pokrojonych już owoców, a to wszystko dosłownie za grosze. Wspomniane już żaby (jeszcze żywe lub już obrane ze skóry…), krwawe tofu (tofu przygotowane ze skrzepniętej krwi bodajże świni) i wiele innych ciekawostek zobaczyliśmy tam po raz pierwszy. Była też niewielka część poświęcona ubraniom, ale tam akurat spędziliśmy nie więcej niż 3 minuty musząc z konieczności przejść alejkami obok straganów.

Na jednym ze stoisk sprzedawczyni przewracała na wielkiej patelni jakieś ciekawe przekąski. Na migi dogadaliśmy się co do ceny – pokazała nam banknot o nominale 20 bahtów (niecałe 2,5 zł). Byliśmy przekonani, że cena ta dotyczy jednej sztuki, ale okazało się, że po chwili mieliśmy zapełniony różnościami styropianowy pojemniczek, dodaną do tego torebkę z ostrym sosem i łyżkę. Żeby nie ten sos, to można by rzec, że te galaretowate smakołyki były dość mdłe i mało charakterystyczne (do tej pory nie wiem, co to mogło być), ale z dodatkiem smakowały wyśmienicie. Takie śniadanko to ja rozumiem. I to za tyle? Nic tylko brać.

Nie mogliśmy zupełnie stamtąd wyjść. Wszystkie kolory, zapachy, nigdy wcześniej niewidziane kłącza, liście i wiele innych non stop przyciągało wzrok. Tak jak my przyciągaliśmy wzrok miejscowych. Mam wrażenie, że turyści zupełnie nie zapuszczają się w to miejsce, a szkoda. Uwielbiam takie targi. Można się na nich dowiedzieć nieco więcej o mieszkańcach, ich zwyczajach i upodobaniach. Pochodzić, poobserwować.

Przekąski zjedliśmy siedząc na krawężniku pośród zaparkowanych obok samochodów. Pozwoliło to na posilenie się bez ciekawskich spojrzeń. Kupiliśmy jeszcze kiść bananów i pokrojoną papaję na drogę do Sukhothai i udaliśmy się na dworzec. Na wieczór planowaliśmy wrócić na pociąg do Chiang Mai – północ ciągnęła mnie odkąd zarezerwowaliśmy bilety na samolot. W kasie okazało się, że bilety na wagon sypialny zostały już wyprzedane, pozostała nam podróż w drugiej lub trzeciej klasie. Chcąc mieć miejsce siedzące na kilkugodzinną nocną jazdę, wykupiliśmy bilety na 2 klasę. (260 bahtów za osobę, czyli 30 zł). Czekała nas długa noc, ale tym akurat mało się przejmowaliśmy.

Gdy wyszliśmy ze stacji zaczepiła nas starsza kobieta stojąca obok dwóch riksz rowerowych. Łamanym angielskim zapytała, dokąd się wybieramy i czy nie potrzebujemy transportu. Za nieco ponad 2 kilometrową trasę do dworca autobusowego zażyczyła sobie 70 bahtów, ale byliśmy przekonani, że wieźć nas będzie silny facet stojący obok niej, więc stargowaliśmy cenę do 50 bahtów. Po chwili namysłu zgodziła się i kazała nam wsiadać do niewielkiego wózka. A po drugiej chwili sama siadła na siodełku i zaczęła mozolnie pedałować.

Takiego kaca moralnego dawno nie miałam. Stara kobiecina, chuda, pomarszczona, wiozła nas – dwie młode osoby – w rowerowej rikszy, bo nie chciało się nam przejść kilku kilometrów. Ale naprawdę byliśmy święcie przekonani, że ta kobieta tylko „nagania” chętnych na przejażdżkę… Gdy stanęliśmy przed przejazdem kolejowym, wszyscy kierowcy aut, tuk tuków, motorów i temu podobnych co chwila na nas z zaciekawieniem spoglądali. Przy okazji wspomnę – na przejazdach wszyscy za każdym razem stawali na całej szerokości jezdni. Późniejsze omijanie się było istnym slalomem w labiryncie pojazdów. Jeden z mężczyzn siedzących na skuterze zagadał coś do naszej rikszarki, a następnie zapytał nas z ciekawością skąd jesteśmy. Chyba tylko tyle był w stanie powiedzieć po angielsku.

Pedałowanie szło tej drobnej kobiecie zadziwiająco dobrze – widać było, że nie ćwiczy okazjonalnie, swoją kondycją mogła nas zawstydzić, ale i tak wyrzuty sumienia nie dawały nam spokoju. Jazda tuk tukiem to sama przyjemność (dopóki nie przychodzi do płacenia), ale to była dla nas udręka. Ale z drugiej strony dobrze, że skorzystaliśmy z pomocy. W panującej temperaturze i wilgotności, wciąż nieprzyzwyczajeni do warunków, ledwo byśmy doczłapali do tego dworca. Przy okazji zgubilibyśmy się pewnie z 10 razy po drodze – niby w hotelu otrzymaliśmy mapkę z zaznaczonym dworcem, ale wskazówki były bardzo niedokładne.

Gdy dojechaliśmy na miejsce zapłaciliśmy tej kobiecie nie 50, nie 70 bahtów, a 100 nie chcąc reszty. Chociaż trochę uciszyliśmy nasze sumienia. My dotarliśmy do celu, a starsza pani nieco zarobiła – była zaskoczona. Jednak więcej z takiej usługi w przypadku starszych osób nie skorzystamy. Nasze szanowne tyłki wyciągnęły się z trudem z zza ciasnego koszyka (taka riksza to bardziej jednoosobowa opcja).

Jeszcze nie zdążyliśmy porządnie się otrzepać i rozprostować po jeździe, już zaczepił nas jakiś mężczyzna z pytaniem dokąd chcemy jechać. Ledwo powiedziałam słowo Sukhothai, a już byliśmy prowadzeni prawie że za rękę do kilku budek z kasami biletowymi. Musieliśmy się pospieszyć, ponieważ autobus stał na przystanku i zaraz miał odjechać. Znów nie zgadzały się informacje z hotelu – według recepcjonisty najbliższy pasujący nam autobus miał być za pół godziny. Nieważne. W kasie zapytano nas, do którego Sukhothai chcemy jechać. Zbaraniałam. Jak to do którego? Zaraz wyjaśniono nam, że jest Old Sukhothai i Sukhothai.

Old Sukhothai to pozostałości dawnej stolicy znajdujące się dość spory kawałek za głównym dworcem w mieście. Za bilety autobusowe do Old Sukhothai zapłaciliśmy po 54 bahtów od osoby czyli nieco ponad 6 zł. Zaraz podprowadzeni zostaliśmy do odpowiedniego autobusu (pojazd oznaczony był tylko po tajsku) i po chwili wygodnie siedzieliśmy w klimatyzowanym wnętrzu. Zaraz dobraliśmy się do dalszej części naszego śniadania – papai i bananów. Były pyszne!  Żeby jednak nie było za pięknie – zaraz poczułam dotkliwie palące szczypnięcie. W środku było kilka mrówek – jedna z nich postanowiła mnie dziabnąć…

Po niecałej godzinie dojechaliśmy do głównego dworca w Sukhothai. Pamiętając jednak informacje z kasy biletowj w Phitsanulok, siedzieliśmy na swoich miejscach. W autobusie widać było konsternację wśród pozostałych pasażerów zmierzających raczej na bank w tym samym kierunku co my. Ktoś wstał, dopytał, usiadł z powrotem. Po kolejnych minutach dotarliśmy do nieoznaczonego przystanku – to był nasz cel podróży. Przy okazji pokazano nam, że przystanek w drugą stronę jest w szopie po drugiej stronie ulicy. Tfu, nie przystanek, a dworzec. Z możliwością zakupu biletów.

Zaraz przeszliśmy do niewielkiej świątyni umiejscowionej na wyspie pośrodku jeziorka pełnego ryb, które na widok ruchu nad wodą zaraz podpływały pod powierzchnię. Nauczone zostały, że zbliżający się ludzie oznaczają karmienie zakupioną niedaleko karmą. Zobaczyliśmy tam pierwszą starą stupę – Wat Traphang Thong.

Jako że zapowiadało się długie zwiedzanie, zawróciliśmy jednak i na pobliskim targu rozejrzeliśmy się za czymś do jedzenia. Nic tam nam jednak się nie spodobało, więc wróciliśmy w okolice przystanku, gdzie odnaleźliśmy niewielki lokal. Zbyt zachęcająco nie wyglądał, sprawiał wrażenie „bardzo lokalnego”. Turyści raczej tam chętnie nie zaglądają. Tym bardziej chętnie weszliśmy tam my. O tym, że podają w tym zagraconym wnętrzu jakieś jedzenie świadczyła tylko szklana witrynka z zielenotą i zapach. Zaraz na naszym stoliku wylądował świeżutko robiony pad thai z kalafiorem oraz zielone curry i dwa shake’i z ananasa i arbuza. Pani mało przejmowała się arbuzowymi pestkami :) Za całość zapłaciliśmy w przeliczeniu 27 zł na dwoje – najdroższe w tym wszystkim były napoje.

Najedzeni po uszy mogliśmy wreszcie ruszyć na poszukiwanie ruin dawnego Sukhothai.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Komentarze do: “Tajlandia: Targ w Phitsanulok”

  1. Niezłe przygody, to urocze, że zaplaciliście starszej Pani więcej, na pewno musiała być na maxa zdziwiona:) A jedzenie owoców/ warzyw prosto z targu to musi być świetne uczucie!:)
    Pozdrawiam serdecznie!

    1. Podróżowisko.pl

      Była zaskoczona, to fakt :) Tylko takie rozwiązanie przyszło nam do głowy…

  2. Poruszyła mnie historia tej starszej pani – z jednej strony dzięki Wam zarobiła, z drugiej wykonała ciężką pracę. Rozumiem Wasze rozterki…

    1. Podróżowisko.pl

      Do tej pory nie wiem co było lepsze… Zrezygnować z jej usług nie chcąc jej męczyć, czy jednak męczyć, ale dać coś zarobić… Chociaż może i jej nie męczyliśmy? Kondycję miała – mimo swojego wieku – wyjątkową.

Skomentuj