Dzień 2, 27.04.2014 – BEEKBERGEN – UTRECHT – HAARZUILENS – GOUDA – KINDERDIJK – ZOETERMEER
Poranek okazał się niewiele lepszy od dnia poprzedniego. Za oknem było szaro i ponuro, do tego zrobiło się jeszcze zimniej. Ale ze względu na ambitne plany zwiedzania nie pozostało nic innego jak zapakować się do samochodu i ruszyć w kierunku Utrechtu.
Ze względu na pogodę w Utrechcie nie zabawiliśmy długo. Miasto jest ładne, zabudowa typowo holenderska, przecięte jest kilkoma kanałami. Jako że była to niedziela, parkingi były bezpłatne i zupełnie puste. Zaparkowaliśmy tuż przy zabytkowych domach dla ubogich. Pallaeskameren, bo tak nazywają się te domy, to zespół 12 dwupokojowych domów-mieszkań ufundowany przez Marię Pallaes w 1651r. Mieszkańcy tych domów nie płacili za otrzymany dach nad głową, ponadto otrzymywali również wyżywienie.
Po krótkim spacerze w deszczu schroniliśmy się w świątyni. Niestety ze względu na to, że wierni szykowali się właśnie do nabożeństwa, konieczne było przyspieszenie tempa. Nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak przestrzeganym zakazem fotografowania. Ledwo jeden z panów odpowiedzialnych za organizację nabożeństwa zauważył aparat uwieszony na mojej szyi już był przy mnie i tłumaczył, że zdjęć nie wolno robić. Jedna z pań przy drzwiach zachęciła nas do powrotu po południu, gdy kościół zostanie udostępniony dla zwiedzających, ale my planowaliśmy być już wtedy gdzie indziej.
Licząc na poprawę pogody ruszyliśmy w kierunku Haarzuilens. W tej małej miejscowości zlokalizowany jest piękny neogotycki zamek De Haar z 1892r.zaprojektowany przez Pierre Cuypers. Aby dostać się do zamku, samochód należy zostawić na płatnym niestrzeżonym parkingu znajdującym się tuż na wprost bramy wejściowej. Zwiedzać można ogrody dookoła zamku, można wykupić również bilet do środka. My zdecydowaliśmy się jednak jedynie na zwiedzanie otoczenia zamczyska. W kasie biletowej można wykupić żeton, który umożliwi późniejsze wydostanie się z parkingu.
Prosto z zamku ruszyliśmy w kierunku Goudy. Po drodze mijaliśmy mniejsze lub większe wsie. Wieś holenderska to wieś zupełnie inna niż ta znana nam z Polski. Gospodarstwa są niesamowicie zadbane, podwórka wyłożone kostką, ogródki wypielęgnowane. Ogrody zaprojektowane są z myślą o jak największej oszczędności czasu, główne wymagane w nich prace to koszenie trawy i przycinanie niskich żywopłotów, ale nie zmienia to faktu, że są niesamowicie urocze. Przez cały pobyt w tym kraju nie zauważyłam żadnego zaniedbanego ogrodu. Co ciekawe, w wielu miejscach – czy to na wsiach, czy też w mieście – posesje nie mają ogrodzeń. Zamiast płotów granicą oddzielającą sąsiadów są…. kanały!
Ale wracając do Goudy – jadąc do tego miasta nastawialiśmy się raczej jedynie na zakupy jednego z najsłynniejszych holenderskich serów. Skończyło się na długich zakupach i spacerze po centrum. Centralny punkt miasta zajmuje ratusz wybudowany w stylu flamandzkiego gotyku. Jego gmach pochodzi z 1450r, tak więc jest jednym z najstarszych zachowanych w Holandii budynków.
Tuż przy ratuszu czynny jest sklep z serami. Wybór tych pyszności jest przeogromny. Zanim dokona się zakupu, można spróbować wszystkich dostępnych w sklepie rodzai sera. I tak mamy tam: sery z mleka krowiego, owczego, koziego, ser z pesto, z pesto i pinią, z pomarańczą, z ziołami włoskimi, z kawałeczkami trufli, z pieprzem, ser dłużej dojrzewający, wędzony i wiele, wiele innych. Nawet jeśli wchodząc do tego sklepu ma się z góry określony rodzaj sera, który chciałoby się kupić, wyjdzie się z niego z dużo większymi zakupami ;)
Po zakupach serowych udaliśmy się do holenderskiej sieci marketów na uzupełnienie zapasów. Holandia słynie ze stroopwafli – wypróbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje. Stroopwafel to nic innego jak ciastko składające się z dwóch waflopodobnych okrągłych warstw przełożonych masą z syropu, brązowego cukru i masła. Najlepiej smakują gdy masa się odrobinę rozpuści – wystarczy położyć jeden wafelek na kubku z gorącą herbatą, by po chwili rozkoszować się pysznym słodkim smakiem. Możemy kupić stroopwafle o różnej średnicy – od malutkich na „jednego gryza” po takie o średnicy 25cm. Słyszałam kiedyś, że kto raz spróbuje stroopwafla, nie będzie w stanie się mu więcej oprzeć. Zgadzam się, stroopwafle uzależniają i po jakimś czasie mimo ich słodyczy, ciężko poprzestać na jednym.
Skoro już mowa o zakupach to dodam, że w Goudzie niedaleko rynku jest sklepik pod wdzięczną nazwą „Sklep Babuni” z polskim asortymentem i polską obsługą. Przy drzwiach wisi polska flaga. Bez problemu możemy dostać tam główne artykuły dostępne w naszym kraju.
W Goudzie zbyt wiele czasu nie spędziliśmy, ale widać że życie płynie w niej leniwie. W czasie gdy my tam zawitaliśmy, nie było w mieście zbyt wielu turystów. Mieszkańców podziwiam za żelazne nerwy przy parkowaniu – parkują równolegle tuż przy krawędzi niezabezpieczonego niczym kanału…
Ostatnim punktem na trasie tego dnia był park wiatraków. W Kinderdijk stoi 19 zachowanych wiatraków, które niegdyś odprowadzały nadmiar wody z Alblasserwaard. Wiatraki są w dalszym ciągu zamieszkałe, jeden z nich został udostępniony do zwiedzania turystom. Do parku zajechaliśmy tuż przed zamknięciem, dlatego niemożliwe było już przepłynięcie się łodzią po kanale. Ale gdy sprzedawca biletów zobaczył moją zawiedzioną minę kazał się nam pospieszyć. Stwierdził, że jeśli się postaramy, to może pan pilnujący wejścia do wiatraka jeszcze przymknie oko i nas bezpłatnie wpuści. Faktycznie, po krótkim przekomarzaniu się ze wspomnianym Holendrem, weszliśmy na teren otaczający wiatrak jako ostatni zwiedzający. Pan początkowo twierdził, że mamy minutę i ma nas nie widzieć wewnątrz wiatraka, bo inaczej zamyka wstęp i podnosi zwodzony mostek będący jedyną drogą dostępu do tego wiatraka, ale mimo jego „gróźb” udało nam się szybko uwinąć i zobaczyliśmy wiatrak w środku. Gdy wychodziliśmy, kilku maruderów jeszcze było wewnątrz.
Holendrzy bardzo zwracają uwagę na porządek, w Goudzie było kilka miejsc oznaczonych zakazem wyprowadzania psów, ale taki znak widziałam po raz pierwszy:

Rocznik 86. Zarażona podróżniczym bakcylem od ponad 25 lat, raczej bez szans na wyleczenie. Lubiąca ciepełko miłośniczka Azji Południowo-Wschodniej oraz paradoksalnie… Islandii. W wolnej chwili zajmuje się swoimi pozostałymi pasjami jakimi są rośliny owadożerne oraz amatorsko fotografia.