Islandia: Złoty Krąg w zielonej odsłonie

Czy półtora godzinną drzemkę w aucie można nazwać noclegiem? Przyjmijmy, że tak. Tyle trwa nasz odpoczynek po całym dniu w podróży i zwiedzaniu do późna półwyspu Reykjanes. Mimo wszystko wstajemy dość szybko. Może to przez to słońce? Ani na chwilę w nocy nie zrobiło się ciemno, organizm może trochę zwariował? Nie tracimy jednak czasu na rozważania. Czeka nas dzień największych atrakcji – to Złoty Krąg i najsłynniejsze miejsca Islandii, tym razem w zielonej odsłonie!

Dzień 2, 21.06.2018, część 1/2

Eyrarbakki

Jako że nie musimy zbaczać z trasy, dzień zaczynamy od Eyrarbakki. Byliśmy tu po raz pierwszy niecałe półtora roku wcześniej. Pogoda dawała nam wtedy w kość, więc spędziliśmy na wybrzeżu jedynie krótką chwilę, na dodatek głównie w samochodzie. Tym razem jest zdecydowanie lepiej! Słońce wygląda zza chmur, prawie nie ma wiatru. Mieszkańcy pewnie przekręcają się właśnie na drugi bok – w końcu jest jeszcze przed 5:00 rano. Senna atmosfera, kolorowe domki, które wyglądają jak z drewna (niech nie zmyli Cię ich fasada – to niby drewno, którym w ogromnej większości obite są budynki, to tak naprawdę blacha!). Spacerujemy brzegiem morza, przyglądamy się zabudowaniom. Jest pięknie.

Niegdyś był to jeden z największych portów rybackich Islandii, nawet obecnie populacja tego miasteczka liczy sobie ok. 570 osób. Jak na Islandię to naprawdę sporo. Na te kilkadziesiąt domów są tu ponoć zlokalizowane aż trzy muzea! Jedno z nich prezentujące m.in. kolekcję eksponatów związanych z miastem. Muzeum Ludowe Arnesinga mieści się w budynku powstałym w 1765 r. (ten norweski domek zwany Husid to przy okazji najstarszy zachowany na Islandii drewniany dom). Oczywiście jest za wcześnie na jego zwiedzenie, ale domek odnajdujemy bez żadnego problemu. Poza miastem z kolei zlokalizowane jest… więzienie.

Może jeszcze kiedyś tu wrócimy. Kierujemy się prosto na Golden Circle, czyli słynny Złoty Krąg z największymi i najbardziej popularnymi atrakcjami Islandii.

Kerid

Pierwszą atrakcją Złotego Kręgu jest Kerid – głębokie na ok. 55 m. jeziorko znajdujące się w kraterze wulkanu Grimsnes. Poprzednio woda była zamarznięta, teraz jednak możemy podziwiać odbijające się w tafli niebo. Rok wcześniej bez problemu można było wjechać na parking, teraz wjazd ogranicza szlaban. Zostawiamy więc auto przy ulicy – na wprost od wejścia jest tu akurat trochę miejsca. Poza tym ruch znikomy. Można nawet powiedzieć, że zupełnie nic o tej porze nie jeździ – w końcu jest dopiero 5 rano.

Wstęp na Kerid jest płatny (400 koron, czyli ok. 15 zł), ale w związku z tak wczesną porą nikogo w kasie nie ma. Jako że już tu później nie wrócimy, decydujemy się obejść krater bez biletu. Koło parkingu kręci się poza nami jeszcze jeden mężczyzna – przygotowuje drewniane schodki prowadzące w dół, do wody. Praktycznie nie zwraca na nas uwagi.

Mam wrażenie, że wody w kraterze jest jakby mniej. A może to nie złudzenie? W końcu poziom jeziora zależy w dużej mierze od poziomu wód gruntowych dookoła.

Za pierwszym razem nie udało się nam zrobić pełnego kółka dookoła krateru – szlak był w części bardzo oblodzony, co groziło ześlizgnięciem się w dół po zboczu. Tym razem obchodzimy wulkan dookoła bez najmniejszego problemu. Ciepłe poranne słońce przepięknie podkreśla naturalne barwy tego miejsca – czerwień skał przeplatającą się z zielenią obudzonej do życia roślinności. Cudownie, że możemy rozkoszować się tym widokiem w tak kameralnej atmosferze. Jedynie od czasu do czasu zaświergocze w krzakach jakiś ptak.

Seydisholar

Niedaleko Keridu jest jeszcze jedno ciekawe miejsce – krater Seydisholar. Intensywnie czerwono-czarne skały przypominają krajobraz Marsa. Podjeżdżamy tam, ale wstępu pod wzgórze broni zamknięta brama. Co prawda moglibyśmy ją otworzyć i ukradkiem spędzić tu krótką chwilę, ale w końcu jest to teren prywatny. Może właściciel nie życzy sobie, żeby kręcili się mu tu obcy? Nie do końca przekonani do słuszności przekraczania czyjejś granicy zawracamy do trasy.

Owce… wszędzie owce… I konie!

Zanim dotrzemy do kolejnego miejsca, musimy zmierzyć się z… owcami. Małe stadko wyległo na drogę i nie za bardzo ma ochotę ją opuścić. Im bardziej jednak się zbliżamy, tym więcej owiec ucieka. Szczególnie płochliwe są jagnięta. Gdy zatrzymujemy się, żeby zrobić im zdjęcia, uciekają na bezpieczną odległość w dzikich podskokach. Owce to to, na co należy szczególnie uważać będąc na Islandii.

Zwierzęta mają tu bezwzględne pierwszeństwo, także nieważne, czy jedziesz główną drogą okalającą wyspę czy też mniejszymi, szutrowymi dróżkami – musisz im ustąpić. Najczęściej na szczęście dość szybko się ewakuują. Uważaj jednak szczególnie, jeżeli po jednej stronie drogi masz dorosłą owcę, a po drugiej hasa sobie jagnię. Gdy tylko się zbliżysz, młode wskoczy pod koła w trakcie szalonego sprintu do mamusi. A co zrobić jeśli potrąci się owcę? Nam się na szczęście to nie zdarzyło, ale ponoć należy w takiej sytuacji zawiadomić policję, żeby ta z kolei mogła powiadomić o zdarzeniu gospodarza będącego właścicielem zwierzęcia. O wysokości kar nie chcę nawet myśleć…

Poza owcami widzimy wszędzie wkoło mnóstwo koni islandzkich (jeśli chcesz podpaść Islandczykom, nazwij je kucami…), te jednak na szczęście trzymają się raczej grzecznie za ogrodzeniami. Tylko raz spotkaliśmy konia biegającego luzem wzdłuż płotu po stronie drogi.

Laugarvatnshellar

Trochę zbaczamy z kursu i z trasy Złotego Kręgu. Wcześniej o jaskini Laugarvatn nie słyszeliśmy, trafiamy tu po raz pierwszy. I w sumie dobrze, bo miejsce to zostało odrestaurowane latem 2017 roku. To dość niezwykła atrakcja – w ubiegłym wieku żyły tu dwie rodziny. O ile przestępcy koczujący w jaskiniach nie robili na nikim wrażenia, to już zwykli mieszkańcy nie żyjący na bakier z prawem byli swego rodzaju ciekawostką już na tamte czasy.

Najpierw Laugarvatnshellar zamieszkała w 1910 roku młoda para Indriði Guðmundsson i Guðrún Kolbeinsdóttir. Indriði  ze względu na swój stolarski fach przystosował to miejsce do codziennego życia. Małżeństwu spędziło tu 11 miesięcy swojego wspólnego życia. Następnie w latach 1918-1922 zamieszkała tu kolejna rodzina Jón Þorvarðarson i Vigdís Helgadóttir z trójką swoich dzieci. Co ciekawe, dwójka maluchów urodziła się właśnie w tym miejscu! Jon i Vigdis doczekali się tu nawet wizyty duńskiego króla Christiana X, którego ugościli słynnym islandzkim skyrem ze śmietaną.

Niestety na zajrzenie do środka jest zbyt wcześnie. Koszt biletu? Podobno 1900 koron (ok. 68 zł) za ok. 20 minutowe oprowadzenie po jaskini i opowieść o tutejszych mieszkańcach i ich życiu. Przed wejściem ustawione zostały tablice z dokładnymi informacjami. Ponadto jest namiot z drobnymi przekąskami i toalety.

Bruarfoss

Ponownie chcemy zobaczyć wodospad, który odwiedziliśmy już przy okazji pierwszej wizyty na Islandii. To Bruarfoss na rzece Bruara. Ciężko do niego trafić, bo nawigacja kieruje w kilka zamkniętych dróżek. W końcu skręcamy. Jedziemy w trochę inne miejsce niż poprzednio, ale okazuje się, że mamy dzięki temu odrobinę bliżej do rzeki. Trochę się tu pozmieniało. Ścieżka wyłożona została zrębkami, na niewielkiej rzeczce płynącej przed Bruarą znalazło się miejsce na porządny mostek, a nie byle jaką kładkę. Widać, że miejsce zyskuje na popularności. Na szczęście jednak jest tak wcześnie, że nie ma tu nikogo.

W samotności możemy obserwować wodospad z mleczno-błękitną wodą z milionami pęcherzyków powietrza.

Spod Bruarfoss mamy już rzut kamieniem do najbardziej znanej atrakcji Islandii – gejzerów.

Geysir i Strokkur

Gdy wjeżdżamy na spory parking, widzimy zaparkowane tylko jedno auto. Świetnie! Czyli wychodzi na to, że plan się udał. Zobaczyć najpopularniejsze atrakcje Islandii bez ludzi? Da się. Tylko trzeba być na miejscu o drakońsko wczesnej porze.

Na Geysir tylko spoglądamy – spod ogromnej ilości pary wodnej wzbijającej się w górę prawie go nie widać. Półtora roku temu można było chociaż jego kształt zobaczyć, a tu tym razem nic… Zaraz naszą uwagę przykuwa Strokkur, który właśnie wybuchł. To jedyny tak duży gejzer, który jest tu aktywny. Woda wystrzeliwuje w powietrze co kilka minut. Czasem słup wyrzucony w górę jest bardzo wysoki, a czasem ledwo ma kilka metrów. Wszystko tu paruje jeszcze bardziej niż poprzednio. Czyżby zwiększyła się aktywność geotermalna? Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. W końcu nie jest chłodniej niż w marcu, temperatura jest podobna.

Gdy tak chodzimy pośród parujących przestrzeni widzę, że właśnie tu najlepiej widać  dotychczas różnicę w porach roku. W marcu okolica była surowa, teraz – wszystko kwitnie! Na zboczach okolicznych wzgórz widać tysiące, setki tysięcy rozkwitniętych łubinów. Obszar geotermalny z kolei pokrywają jaskry i… rośliny owadożerne w postaci tłustosza zwyczajnego. Szybko rozpoznaję, że to tłustosz, bo mam podobne w swojej kolekcji owadożerów. Tutejsze tłustosze właśnie kwitną. Widać, że to niezbyt przyjazne środowisko jak najbardziej im odpowiada.

Gdy wychodzimy, do gejzerów zmierzają pierwsze grupki ludzi. Co prawda jest wcześnie, a więc sklepik i restauracja przy parkingu są zamknięte, ale widzimy zmianę. Całe skrzydło dużego budynku zajmował ponad rok wcześniej sklep z pamiątkami. Wygląda na to, że albo już tu go nie ma, albo został znacząco ograniczony. Szkoda, że nie dało rady tego sprawdzić. Właśnie chociażby w tym sklepiku można było kupić puszkowane islandzkie powietrze. A w tutejszej restauracji jedliśmy najlepszą w całym naszym życiu  (i najdroższą – kosztującą około 75 zł!!!) zupę rybną.

Gullfoss

Z największych atrakcji Złotego Kręgu pozostał nam jeden z najpiękniejszych wodospadów Islandii – Gullfoss, czyli Złoty Wodospad. To tak naprawdę dwie kaskady spadające z różnych wysokości. Pierwsza – położona wyżej – ma 11 m wysokości. Druga z kolei szeroka na 20 m spada do kanionu głębokiego na 70 m.

Wreszcie możemy podejść bliżej wody – zimą ścieżka prowadząca w pobliże kaskad jest zamknięta. Tym razem przejście nie jest ograniczone, ale trzeba uważać – jest mokro, co chwila wiatr zawiewa wodę znad wodospadu.

Na koniec rzucamy jeszcze okiem na wodospad od góry. I zbieramy się, bo przegania nas zimno i wiatr. Czyli tradycyjny zestaw.

Faxafoss (Vatnsleysufoss, Faxi)

Kolejny postój robimy przy szerokim na 80 m i wysokim na 7 m wodospadzie Faxafoss znajdującym się na rzece Tungufljót. Niestety deszcz tak zacina, że długo tu nie zabawiamy. Mrożące skórkę igiełki lodowatej wody to nic przyjemnego. Przyjemny za to widok z punktu ponad wodospadem. Jest tu gdzie usiąść, w pięknej scenerii można byłoby coś przekąsić. Gdyby tylko nie padał ten przeklęty deszcz…

Z lewej strony Faxafoss widać dziwną drewnianą konstrukcję, po której również spływa woda (na zdjęciu poniżej załapał się jedynie jej niewielki fragment) – to drabina ułatwiająca łososiom wędrówkę w górę rzeki w okresie tarła.

Spod Faxafoss udajemy się w stronę pewnej farmy, na której to uprawiane są pomidory. Gospodarstwo atrakcją turystyczną? I to Złotego Kręgu? Jak najbardziej! Szczególnie gdy szklarnie ogrzewane są energią geotermalną, a na miejscu można spróbować pomidorowych lodów. Następnie czekała nas relaksująca kąpiel w gorącym źródle wchodzącym w skład atrakcji Golden Circle, ale o tym już w kolejnej części.

Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do pozostałych relacji z Islandii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. Kuce? na pewno nie popełnię tej pomyłki! Znając mnie to zapomnę i zaliczę wtopę. Ale… piękne miejsce! Nie mogę się nadziwić tym kolorom :-) mam nadzieję, że to nie ostatnia relacja z tego miejsca.

    1. Monika Borkowska

      Dopiero się rozkręcam ;) I podejrzewam, że na tej kolejnej już podróży w tamte strony moja przygoda z tą wyspą się nie skończy.

  2. Ale niesamowite zdjecia i kolory!

    1. Monika Borkowska

      Bo i cała Islandia jest niesamowita!

  3. Fajna ciekawostk o tej o jaskini Laugarvatn :D Szkoda, że nie było Wam dane zajrzeć do środka.

    1. Ano… ale na Islandię jeszcze zapewne wrócimy, więc może nic straconego ;)

  4. W 1.5h to ja ledwo zasypiam. Uwielbiam Islandię i jej surowy klimat.

    1. Monika Borkowska

      Raczej mam podobnie, ale Islandia działa na mnie na tyle niewytłumaczalnie, że nawet 1,5 godzinna drzemka po całym dniu podróży i przed kolejnym dniem intensywnego zwiedzania nie jest problemem :)

    1. Oj tak, szczególnie po otoczeniu gejzerow widać różnicę. Wszystko tam kwitło! :)

Skomentuj