Sri Lanka: Pierwsza stolica Cejlonu – Anuradhapura cz. 2

Szukasz informacji o pierwszej stolicy Cejlonu – Anuradhapurze? Oto druga część wpisu o atrakcjach pozostałych do naszych czasów. Jeśli masz ochotę zapoznać się też z częścią pierwszą, zapraszam tutaj

Dzień 4, 18.01.2015, część 3/3

W trakcie naszej wizyty w Anuradhapurze widzieliśmy również Bliźniacze Stawy – Kuttam Pokuna. To dwa zbiorniki usytuowane tuż obok siebie, jednak takie bliźniacze to one nie są – różnią się nieco rozmiarem. Zbiorniki służyły mnichom do kąpieli. Przed wyprawą widziałam w internecie zdjęcia zbiorników wypełnionych wodą do połowy – wyglądały naprawdę malowniczo, można było podziwiać detale i schody prowadzące wgłąb. W trakcie naszego pobytu w basenach było wyjątkowo dużo wody, przez co nie wyglądały już tak wyjątkowo. Według naszego przewodnika miało w nich pływać całe mnóstwo różnokolorowych ryb. Ryb owszem – było zatrzęsienie, ale tej różnorodności kolorów to ja tam nie widziałam ;)

Kusumsiri podrzucił nas także pod ciekawy posąg Buddy – Samahdi Budda. Ten wyrzeźbiony w piaskowcu w IV w. posąg wyróżnia się wyrazem twarzy Buddy – jeden profil jest zatroskany, natomiast na drugim można dopatrzeć się cienia uśmiechu. Przy posągu Buddy spotkaliśmy po raz kolejny widzianych już wcześniej w restauracji Brytyjczyków. W sumie wśród turystów przeważają mieszkańcy wysp, Australii i Francji. Angielskiego uczyłam się dość długo, ale zawsze miałam pewną blokadę w trakcie rozmowy z osobami posługującymi się angielskim jako ich rodzimym językiem. Tym razem jednak jakoś wszystkie obawy zniknęły i po raz kolejny w trakcie tego wyjazdu zostałam pochwalona za znajomość języka :)

Miejsce to nie jest chyba popularne wśród turystów, bo poza wspomnianą parą z Wielkiej Brytanii, spotkaliśmy tam jedynie trzech Lankijczyków i strażnika bacznie przyglądającego się wszystkim obcym.

Anuradhapura (27)W trakcie przejazdu do kolejnego miejsca widzieliśmy jeszcze jeden zniszczony posąg Buddy.

Anuradhapura (34)Następnie trafiliśmy do kolejnego kompleksu klasztornego – Abajagiri. Jak już wspominałam, w Anuradhapurze licznie budowano świątynie i klasztory. Kompleks ten powstał za panowania króla Valagambahu w I w.p.n.e. W swej długiej historii stupa straciła iglicę przez co mierzy obecnie „jedynie” 70m.

Anuradhapura (29)

Byliśmy tam jednymi z nielicznych turystów. Podobno od stycznia do końca marca/ kwietnia na Sri Lance trwa szczyt sezonu, ale tamtejszy sezon turystyczny nijak się ma do ilości turystów obecnych w Europie. W wielu miejscach najzwyczajniej było pusto.

Po obejrzeniu dookoła stupy Abajagiri, kierowca zabrał nas na teren ruin refektarza Mahapali, czyli pomieszczenia służącego mnichom za jadalnię. Wśród ruin świetnie zachowało się wielkie kamienne koryto, które wypełniane było ryżem i kilkoma rodzajami curry – taki posiłek mógł wystarczyć nawet kilku tysiącom mnichów przebywających w mieście.

Później nasz kierowca zabrał nas w miejsce, w którym można zobaczyć dwa z najbardziej znanych na Sri Lance tzw. moonstone – kamieni księżycowych. Kamień księżycowy to ozdobna granitowa płyta ułożona na ziemi, mająca służyć jako coś w rodzaju duchowej wycieraczki dla zmierzających do świątyni. Kamienie do dziś umieszczane są jako pierwszy stopień do świątyni. Symbole umieszczane na nich nie są przypadkowe – nie zawsze, ale często zewnętrzny pierścień symbolizuje żądze przedstawione za pomocą płomieni, kolejne są zwierzęta: słoń interpretowany jako znak narodzin, koń będący symbolem starości, lew znaczący chorobę i byk zapowiadający śmierć.

Na kamieniach pojawia się też gęś symbolizująca czystość. Wijące się wokół pnącza lub węże znaczą przywiązanie do życia. W końcu mamy symbol lotosu reprezentujący osiągnięcie stanu nirwany. Późniejsze kamienie księżycowe pozbawione zostały symbolu lwa i byka, ponieważ uznano, że niegodnie jest stąpać po królewskim symbolu Syngalezów i jednym z ważniejszych symboli hinduistycznych.

Anuradhapura (40)Praktycznie na całym terenie Anuradhapury można było poruszać się bez przeszkód, chodzić po kamieniach księżycowych i pozostałościach budynków, jednak kamień księżycowy będący progiem do Pawilonu Królowej w pałacu króla Mahasena został odgrodzony – szkoda by było, żeby coś tak wyjątkowego zostało zniszczone przez tysiące przechodzących po nim stóp. Jednak ogrodzenie nie stwarza żadnego problemu w podziwianiu tego dzieła.

Anuradhapura (42)moonstone Anuradhapura

Następnie pokręciliśmy się nieco po okolicznych ruinach i zrobiliśmy sobie zasłużoną krótką przerwę na sok z występujących na Sri Lance pomarańczy.

Na Cejlonie nie uprawia się w ogóle pomarańczy jakie znam. Lankijskie pomarańcze są zielone, a w środku przypominają limonkę i mają mnóstwo pestek. Smak mają kwaskowaty, ale w upalne dni taki napój bardzo orzeźwia. 

Sprzedawca soku i jego żona dosłownie skakali wokół nas, jakbyśmy byli ich pierwszymi klientami. Pokazywali nam specjalnie, że szklanki myją wodą butelkowaną i dokładnie wypytywali jakie mamy życzenia co do soku. A gdy już otrzymaliśmy nasze szklanki, kilka razy pytali czy nam smakuje, czy nie potrzebujemy więcej wody lub cukru (sok taki podaje się z dodatkiem wody). Sok kosztował 150 rupii (ok.4,5 zł). Przy okazji przyplątał się sprzedawca różnej wielkości kopii kamienia księżycowego. Był namolny, a nam nie bardzo zależało na kupnie.

Cała zabawa w targowanie zaczęła się od niewielkiego kamyka, następnie przeszliśmy do większych. Oczywiście kamienie miały być oryginalnie ręcznie rzeźbione w warsztacie jego ojca. W ramach rozrywki stargowaliśmy oferowane przez niego kamienne mini wersje do zadowalającej, wręcz śmiesznej ceny i finalnie dokonaliśmy zakupu… Wniosek? Żeby dokonać korzystnego zakupu nie należy okazywać zainteresowania towarem, warto kilkukrotnie odmówić zakupu, można  nawet odejść. Targowanie się to swego rodzaju rytuał, który w niektórych państwach jest obowiązkowy. I właśnie do grupy tych państw należy także Sri Lanka. A kamień służy obecnie jako podkładka pod maleńki storczyk :)

W planach było jeszcze zobaczenie jednej wielkiej dagoby. Gdy podchodziliśmy do stupy Jetavanaramaya, zauważyliśmy tuż przy chodniku zwiniętego w kłębek niewielkiego pieska. Wyglądał tak tragicznie, że widać było od razu że musiał już naprawdę wiele wycierpieć mimo że był dopiero szczeniakiem. Był maleńki, chudy i prawie zupełnie pozbawiony sierści. Wyglądało na to, że jest już martwy…

Jetavanaramaya zaliczana jest do największych budowli powstałych z cegieł. Obecnie stupa ta mierzy 70m wysokości, ale przed utratą iglicy było to aż 120 m.  Prace zajęły jej budowniczym 20 lat. Bardzo ciekawy był sposób budowania tej ogromnej dagoby – wszelkie szczeliny w fundamencie zostały wypełnione kruszywem, które ugniatały słonie w specjalnych skórzanych ochraniaczach. Fundament natomiast został przygotowany z użyciem miedzianej folii i mieszanki arszeniku rozpuszczonego w oleju sezamowym. Wszystko to miało na celu uniemożliwienie rozwoju roślinności wewnątrz stupy.

Anuradhapura (47)

Jako że robiło się już późno, przy stupie nie było ani turystów ani pielgrzymów. Zresztą podobno ta dagoba jest najrzadziej odwiedzana przez Lankijczyków. Na terenie zaczynały dominować makaki poszukujące jedzenia.

Im mniej turystów, tym więcej zwierząt opuszczało swoje kryjówki – widzieliśmy też kolejny gatunek małpy – langura szarego.

Anuradhapura (46)W drodze powrotnej spod dagoby zorientowaliśmy się że szczeniak, którego widzieliśmy wcześniej zwiniętego przy chodniku jeszcze oddycha, ledwo ale jednak. Był tak wycieńczony, że nie mógł nawet uciekać od przechodzących ludzi. Po prostu leżał i wydawało się, że czeka na swój koniec. Poza nami nikt nie zainteresował się stanem tego malucha. Żałuję strasznie, że nie mieliśmy ze sobą nic do jedzenia, albo chociaż wody i jakiegoś pojemnika, żeby mógł się nieco napić w tym gorącu. Niestety prawdopodobnie dla niego było już za późno i nawet nie byłby w stanie tknąć tego, co by mu się podsunęło. W trakcie całej wyprawy widzieliśmy sporo zabiedzonych psów. Takim zwierzakom nie ma już jak pomóc, najlepiej dla nich byłoby chyba skrócić im te męki…

Po powrocie do auta zapytałam Kusumsiri czy w ogóle ktokolwiek zwraca uwagę na te wałęsające się wszędzie bezdomne zwierzęta. Odpowiedź brzmiała, że owszem, Lankijczycy dokarmiają psy ale wydaje mi się, że przy tej skali ubóstwa ludzi i tej ilości bezdomnych psów, zapewnienie im jako takich warunków nie jest możliwe. Za każdym razem, gdy miałam ze sobą coś do jedzenia, dzieliłam się z napotkanymi psami patrzącymi na nas tymi wielkimi smutnymi oczami, ale była to raczej maleńka kropla w oceanie ich wielkich potrzeb… Ciekawe, czy na Sri Lance istnieje coś takiego jak schroniska dla psów… szczerze wątpię…

Wracając do Anuradhapury… Jak na tak krótki pobyt, udalo się nam zobaczyć naprawdę dużo. Pierwotna wersja planu przewidywała na koniec tego dnia zwiedzenie Mihintale – kompleks klasztorny, ale niestety na odwiedzenie tego miejsca zabrakło nam zupełnie czasu. Mihintale widzieliśmy jedynie z ulicy. Czekała nas długa droga do położonego na wschodnim wybrzeżu Trincomalee, a zaczynało się już powoli ściemniać.

Gdy zrobiło się już zupełnie ciemno, mijaliśmy licznych pieszych idących poboczem z latarkami. Już zaczynałam myśleć, że chociaż w tym jednym państwie wszyscy piesi dbają o swoje bezpieczeństwo i starają się być widocznymi dla kierowców. Owszem, o bezpieczeństwo dbali, ale nie o kierowców chodziło. Kierowca wytłumaczył nam, że ludzie chodzą z latarkami żeby uniknąć spotkania z licznymi na Sri Lance wężami… Wiele z tych gatunków jest jadowitych i bardzo niebezpiecznych dla człowieka.

W Trincomalee nocowaliśmy w wydawałoby się najgorszej możliwej norze, jaka tylko mogła być. Hotel nazywał się Oshin. Noc zapowiadała się nieciekawie…  Zaczęło się od tego, że na etapie planowania wyjazdu zarezerwowałam przez Internet bardzo tani pokój – kosztował on 10$ za dwuosobowy pokoik ze śniadaniem i internetem. Od razu po naszym przybyciu zaczęły się schody – pojawił się chyba jakiś problem z naszą rezerwacją, bo recepcjonista długo jej szukał i ciągle do kogoś wydzwaniał. Dopytywał mnie jeszcze, czy rezerwacja robiona była w dniu przyjazdu. Zdziwił się lekko na moją odpowiedź, że rezerwacja dokonana została ok. miesiąca wstecz.

W końcu zaprowadził nas na drugi koniec dość sporej posesji i otworzył nam drzwi w jakimś pomieszczeniu. Okazało się, że nie ma tam światła. No to otworzył kolejne mijając przy tym jakiś zajęty już pokój, w którym siedziało kilku Lankijczyków mocno hałasując przy otwartych drzwiach. Wyglądali podejrzanie. Robiło się coraz ciekawiej, a ja miałam coraz większą ochotę stamtąd uciec. Pokój okazał się totalną norą… mały, brudny i wszędzie pełno pajęczyn.

IS_P1190307Fot. Zdjęcie nie za dobrze oddaje warunki pokoju w hotelu Oshin, powiewające wszędzie wielkie pajęczyny i dużo bardziej widoczny gołym okiem brud należy sobie wyobrazić ;) Stolik kiedyś prawdopodobnie był kremowy… lub biały…

Do tego nad drzwiami umieszczona została kratka, przez którą przelatywało całe robactwo, które się tam mogło zmieścić. Czyli praktycznie wszystko. Najbardziej obawiałam się obecności znienawidzonych karaluchów. Na środku sufitu bujał się niesamowicie brudny wiatrak. O toaletach i prysznicach umieszczonych na końcu napiszę tylko tyle, że wieczorem niezbyt przyjemnie było odwiedzać te przybytki i oglądać wielkie pająki i wszędobylskie pasikoniki w różnych rozmiarach. O obecności wygłodniałych komarów nie wspomnę. Recepcjonista zaproponował nam zamianę na pokój klimatyzowany z łazienką za 20$. Ze stwierdzeniem, że nie może być nic gorszego niż to co zobaczyliśmy, wróciliśmy do głównego budynku obejrzeć ten drugi pokój. Cóż… jednak mogło być coś gorszego.

Owszem, w pokoju działał klimatyzator i była łazienka, ale takiego brudu i grzyba na ścianach to jeszcze nigdy nigdzie nie widziałam. Do tego smród pleśni w całym pomieszczeniu nie pozwalał na snucie wizji o wyspaniu się w normalnych warunkach. To już nawet nie był nieprzyjemny zapach, odrzucało od razu po otworzeniu drzwi pokoju. Bez zastanowienia przyjęliśmy ofertę tańszego pokoju, w którym przynajmniej nie śmierdziało. Recepcjonista zaniósł nam nawet jedną walizkę – tą lżejszą , z drugą musieliśmy walczyć sami na nierównym terenie z wystającymi dużymi kamieniami i bez oświetlenia. Walizka tę próbę o dziwo przetrwała.

W pokoju skupiliśmy się na wyszukaniu i wybiciu całego obecnego tam robactwa (na szczęście nie było tego dużo, skończyło się na 3 komarach), a następnie zrobiliśmy małe przemeblowanie żeby móc podwiesić pod wiatrakiem naszą kupioną przed wyjazdem moskitierę. Przy okazji kratka nad drzwiami została porządnie spryskana środkiem na komary i inne owady.

Miał być działający Internet, jednak mimo kilku prób nawiązania połączenia nijak się to nie udało. Skończyło się na tym, że przesiedzieliśmy sporo czasu na recepcji wkurzając recepcjonistę. Robiło się późno i chciał się zbierać, ale nie mógł nas wyrzucić, więc w końcu poprosił o zgaszenie światła jak wyjdziemy.

Jakie było moje zdziwienie po powrocie, gdy po zapaleniu światła zobaczyłam że na ścianach rusza się szybko kilka całkiem sporych podłużnych obiektów. W naszym pokoju pojawiło się pięć gekonów! Podejrzewam, że były to gekony płaczące, ale niestety pewności co do ich nazwy gatunkowej nie mam. Dla mnie była to niesamowita ciekawostka, ale jak się dowiedzieliśmy kilka dni później, Lankijczycy jakoś gekonów specjalnymi względami nie darzą. Spotkani Brytyjczycy opowiadali nam jak byli świadkami zmiażdżenia takiego gekona. Zauważyli, że gekon próbuje uciec na zewnątrz w momencie, gdy właścicielka obiektu zamykała okno. Zwrócili jej uwagę na stworzenie, ona jednak niewiele myśląc zatrzasnęła okno, w którym w połowie był właśnie wspomniany gekon… Chyba nie muszę pisać, że gekon tego „wypadku” nie przeżył…

Większość z gekonów obecnych w pokoju bardzo szybko uciekła, nie zdążyłam nawet wyciągnąć aparatu, ale został jeden z nich. Ten wydawał się być najmniej przestraszony, dlatego zafundowałam mu porządną sesję zdjęciową. Bardzo lubię te zwierzaki, miałam kiedyś w planach zakup niewielkiego gekona do terrarium, ale na planach się skończyło. Gekona zastąpiłam roślinami owadożernymi.. Na Sri Lance miałam okazję przyjrzeć się dokładnie tym stworzeniom w ich – powiedzmy – naturalnym środowisku. Czyż nie są piękne?

Po kolejnym zgaszeniu światła i odczekaniu kilku minut, gekony wróciły. Jednak jak tylko zapaliła się lampka, sytuacja powtórzyła się – zwierzaki bardzo szybko uciekły. Już więcej nie bawiłam się z nimi w chowanego, bo byłam naprawdę zmęczona.

W końcu trzeba było iść spać – następnego dnia czekała nas wspinaczka na lwią skałę, czyli Sigiriję. Podwieszona moskitiera nie obejmowała całego łóżka, dlatego po licznych kombinacjach usnęłam zwinięta w kłębek. Okazało się, że obawy o pogryzienie w nocy były zbędne. Gekony chyba miały sporo pracy, bo nad ranem nie było ani gekonów, ani robali. A mnie nic nie użarło.

CDN.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj