Podsumowanie roku 2019

Jaki był ten rok? Jeśli miałabym podsumować go jednym zdaniem, powiedziałabym, że był trudny. Pełen wzlotów i upadków z przewagą tych drugich szczególnie w pierwszym półroczu. Później bywało nieco lepiej, ale i finisz prosty nie był. Podróżniczo jednak ten rok był najlepszy ze wszystkich dotychczasowych! 


Już od zeszłorocznej Wigilii wiedziałam, że najbliższe miesiące nie będą łatwym okresem, a w nowy rok nie wejdę z uśmiechem. 2019 zaczął się od dramatycznie pogarszającego się z każdym kolejnym dniem stanu zdrowia mojej jedynej babci, która to zaraziła mnie podróżniczym bakcylem lata temu. W pewnym momencie przestało już chodzić tylko o jej zdrowie, a była to walka o życie.

Z przerażeniem i coraz większą bezsilnością patrzyłam, jak się zmienia. Codziennie nowe oznaki dawało zauważyć się tak w jej wyglądzie jak i w zachowaniu. Zmiany postępowały tak szybko, że niemożliwe było, by za nimi nadążyć i w jakiś sposób przywyknąć do postępującej choroby… Z każdym kolejnym dniem kontakt z nią był coraz trudniejszy. Wychodziłam rano do pracy i jedyne o czym myślałam to było to, jaki dzisiaj będzie dzień. Lepszy czy gorszy? Co znów się nieodwracalnie zmieni, co stracę? W pewnym momencie przestała wstawać. Patrzyłam, jak staje się coraz bardziej podejrzliwa, nawet agresywna, jak próbuje chować leki, bo przecież „chcemy ją otruć”, przestaje mówić… Doszło do tego, że nie byłam w stanie zrozumieć nawet kilku słów, które jeszcze próbowała wypowiedzieć. Doznała udaru, który sparaliżował jedną stronę ciała. Problemy z posiłkami trwały już od jakiegoś czasu, ale jeszcze przed Sylwestrem całkowicie odmówiła jedzenia, więc doszły kolejne zmagania. Patrząc na tempo zmian i to, co się działo, chciało mi się wyć. Zaczęłam funkcjonować jak robot: rano wstać, pójść do pracy, wrócić, przetrwać kolejny wieczór i dzień. I tak w kółko.

Zbliżał się 13 stycznia, nasz pierwszy w tym roku wyjazd, do Omanu. Planowany ze sporym wyprzedzeniem, wyczekany. Babcia – dopóki jeszcze był z nią kontakt – wciąż powtarzała, że choćby nie wiem co, mamy lecieć. Chciała, żebyśmy odbyli tę podróż. Życie jednak napisało inny scenariusz. 12 stycznia po południu mama wyszła do sklepu, my zaś z mężem na zmianę zaglądaliśmy do jej pokoju. Spała dość długo, ale w pewnym momencie zaczęła dziwnie nabierać powietrza. Natychmiast rzuciliśmy się do telefonu by wezwać pogotowie, jednak zanim rozmowa dobiegła końca, jej już z nami nie było.

Nie za bardzo pamiętam co było potem. Wiem tylko, że musiałam się czymś zająć – uczepiłam się myśli, że muszę odwołać wyjazd. To był chyba mój mechanizm obronny. Dostarczyło mi to jednak tylko i wyłącznie więcej nerwów, bo jak się okazało rezygnacja z lotu wykupionego przez pośrednika MyTrip to był dopiero początek kolejnych trudnych i długotrwałych zmagań. Przez kolejne 4 miesiące walczyłam o zwrot pieniędzy za bilety. Zwrot, który w sytuacji śmierci bliskiego członka rodziny przysługiwał mi z automatu. Opis tej sytuacji będący zarazem przestrogą przed korzystaniem z usług MyTrip znajdziesz tutaj: MyTrip, czyli jak pośrednik przyprawił mi kilka siwych włosów. Sprawę udało się na szczęście doprowadzić do końca i pieniądze odzyskałam, jednak niesmak i niechęć do pośrednika pozostały.

Niecałe dwa miesiące po śmierci babci odeszła moja sunia, która była ze mną od prawie równych 14 lat. Pamiętam jak dzisiaj pierwszy dzień, gdy mama przywiozła ją do domu. Był początek maja. Uczyłam się do matury z biologii, a mały szczeniak kręcił się wokół nóg skutecznie odwracając uwagę od nauki. Mogłam siedzieć z książką tylko wtedy, gdy mała podpalana kulka leżała mi na kolanach z maleńkim łebkiem wtulonym w łokieć. To była jej ulubiona pozycja do snu przez wszystkie wspólne lata. Pod koniec też była bardzo schorowana – cukrzyca i związana z nią ślepota, problemy ze stawami, z tarczycą, chore serduszko… Wszystko to razem sprawiło, że odeszła 9 marca również po długiej walce o to, by była z nami jak najdłużej.

Sporo osób doradzało mi nowego psa. Obawiałam się tego, jednak cisza w domu po powrocie z pracy była nieznośna. Zamieszkała z nami kolejna mała kulka. Dzisiaj z perspektywy czasu widzę, że była to dobra decyzja, początki jednak wcale nie były takie proste – ile to razy zwróciłam się do niej nie tym imieniem co trzeba, ile razy była porównywana… Stała się jednak kolejnym członkiem rodziny.

Początek roku był wyjątkowo trudny, ale i jego kontynuacja dostarczyła mi wielu emocji. Trochę problemów zdrowotnych, oczekiwania na różne wyniki badań, z których jedne coś wykluczyły, inne coś potwierdziły, a jeszcze coś innego postawiły pod znakiem zapytania… Wszystko to odbiło się też na pracy, w której zaliczyłam kilka kryzysów. W październiku mąż otworzył sklep spożywczy, w który bardzo się zaangażowałam. Sprawiło to, że musiałam ograniczyć moją blogową działalność, bo zwyczajnie w świecie zabrakło czasu. I chęci do pisania

Ponadto w grudniu zafundowałam sobie rewolucję w życiu, której jedną ze składowych był remont. A raczej jest. Ekipa remontowa pojawić miała się jeszcze w listopadzie, ale jak to z przesunięciami bywa, nie zdążyli. Weszli 4 grudnia by ogarnąć jako tako przedpokój, który nie był remontowany od ponad 20 lat i przygotować „teren” pod nowe schody. Proste z pozoru zadania przerosły „fachowców”, co zaowocowało totalnym chaosem na Święta Bożego Narodzenia. W tym momencie mijają prawie 4 (miał być 1) tygodnie, jak wchodzimy do siebie po drabinie, a stolarz zamiast wziąć się za robotę oświadczył, że najchętniej zwróciłby zaliczkę. Przez to wszystko nawet nie poczułam, że w międzyczasie były święta Bożego Narodzenia.

Ale żeby nie było, że cały rok 2019 malował się w odcieniach szarości – chociażby pod względem wyjazdów był to naprawdę niezwykły i cudowny rok. Żeby odreagować, rzuciłam się w wyjazdowy wir. Jeśli patrzeć na przyszłość tylko pod tym kątem, poproszę powtórkę w 2020!

Jeśli chodzi o trochę liczb to:

  • odwiedziłam 11 krajów (w tym dwa nowe – Oman i Rosja)
  • 3 razy wróciłam na Islandię
  • spędziłam łącznie 43 dni w podróży
  • odbyłam 26 lotów i 1 wyjazd autem
  • pokonałam ponad 55 000 km w drodze w czasie prawie 80 godz. na pokładzie samolotów łącznie

Styczeń: Turcja i Oman

Wyjazd do Omanu początkowo mieliśmy zupełnie odwołać, ale finalnie go tylko przełożyliśmy. Intensywny wypad, brak tłumów, słońce i uspokajająco szumiące lazurowe morze podziałały na mnie kojąco. Mogłam chociaż na chwilę spróbować zapomnieć o ostatnich miesiącach i szczególnie trudnych pierwszych tygodniach nowego roku. A Oman zrobił na mnie piorunujące wrażenie! Kraj jest niesamowity. Pełen atrakcji, pięknych widoków i przyjaźnie nastawionych ludzi. I co najważniejsze – wciąż są tam liczne miejsca, w których trudno natknąć się na innych turystów.

Przy okazji wypadu na Półwysep Arabski zahaczyliśmy też w ramach przesiadki o Stambuł. Do Stambułu wróciłam po 10 latach od pierwszej i bodajże 5 latach od drugiej wizyty. Był to jednak pierwszy raz, gdy wreszcie udało się coś pozwiedzać. Szkoda tylko, że wnętrze słynnego Błękitnego Meczetu było akurat w remoncie.


Luty: Islandia

Nie mogło być inaczej – na początku kolejnego roku po prostu musiałam zobaczyć mój kraj nr 1, moją Islandię, za którą tęskniłam od długich miesięcy. Tym razem za cel obrałam wycieczkę do jaskiń lodowcowych w okolicach laguny Jokulsarlon. Wciąż potrzebowałam wyciszenia, spokoju. Niestety na początku tej krótkiej, weekendowej podróży, o ich brak zadbała odpowiednio linia lotnicza oraz wypożyczalnia samochodów. W jaki sposób? Po wylądowaniu mieliśmy mieć jakieś 8,5 godziny na dotarcie z lotniska nocą na miejsce spotkania z organizatorem wykupionej wycieczki (zabronione jest eksplorowanie jaskiń na własną rękę). Przy sprzyjających warunkach jest to jak najbardziej do zrobienia, a takowe się właśnie zapowiadały. Niestety z ponad 8 godzin zrobiło się nam nieco ponad 5, ponieważ prawie 3 godziny opóźniony został z winy Wizz Air lot. A jaki był problem z wypożyczalnią? Chłopaki z wypożyczalni znali sytuację (uprzedziłam ich o sporym opóźnieniu), wiedzieli jaki mamy plan, ale… nikt nie czekał na nas w hali przylotów. Zanim odebraliśmy auto, straciliśmy dodatkowo przez to ponad pół godziny.

Początek wyjazdu kosztował sporo nerwów, ale Islandia nam sprzyjała. Nie wiało i nie padało, dodatkowo kolce w oponach robiły swoje na tych bardziej śliskich odcinkach drogi. Na miejsce zbiórki dotarliśmy dosłownie z kilkoma minutami zapasu czasu, ale zupełnie wykończeni po nieprzespanej nocy pełnej wrażeń. Gdy wszystko wieczorem odpuściło, padłam jak betka. Ale spełniłam swoje ogromne marzenie w postaci zobaczenia jaskiń lodowcowych i przejścia po czole lodowca. Niesamowite przeżycie! Kolejnego dnia zaliczyłam kąpiel w dość chłodnym o tej porze roku odkrytym, położonym w górach basenie Seljavallalaug (może spróbuję kiedyś pomorsować?),  a wieczorem pokazała się nam znów tuż przed odlotem zorza polarna. Magia!


Marzec: Hiszpania (Teneryfa)

Wyspa różnorodności – tak mogę w skrócie podsumować Teneryfę. Kompletnie różne od siebie dwie części wyspy sprawiły, że wróciłam z niej z mieszanymi uczuciami. Południe pełne hoteli, zatłoczonych plaż i komercji to nie mój klimat, północ natomiast dzięki niesamowitej przyrodzie i widokom podbiła moje serce. Starałam się zejść z utartego szlaku wyszukując mniej znane atrakcje, ale i tak najwięcej przyjemności sprawiło zwyczajnie szwendanie się wśród plantacji bananowców, porośniętych mchem drzew, czy po prostu zwyczajne siedzenie na jakiejś osłoniętej i zapomnianej plaży.

Największą niespodzianką było to, że przypadkiem załapaliśmy się na uroczystą paradę otwierającą ostatni tydzień karnawału. Zupełnie nie brałam tego pod uwagę, gdy kupowałam bilety! Poszczęściło się nam jednak, bo karnawał na Teneryfie uważany jest za drugą – tuż po Rio de Janeiro – najważniejszą i najpiękniej oprawioną imprezę na świecie. I rzeczywiście coś w tym musi być, bo Cabalgada Anunciadora w Santa Cruz de Tenerife to warta uwagi parada. Warto doczekać do końca, bo dopiero wtedy na ulice ruszają najciekawsze, bogato zdobione platformy z karnawałowo ubranymi dziewczynami. Przesiedzieliśmy kilka godzin na krawężniku i za nic miałam drętwiejące co chwila nogi.

Żeby jednak nie było tak miło, ostatniego wieczoru złapało nas poważne zatrucie pokarmowe po kolacji w jednej z restauracji w Puerto de la Cruz. Nieprzespana noc i ogólne wyczerpanie skutkowały tym, że ledwo się na nogach trzymaliśmy, co z kolei zmusiło nas do ograniczenia aktywności ostatniego dnia przed lotem powrotnym. Drzemka na plaży nieopodal lotniska była jak wybawienie…


Kwiecień: Belgia

Spontaniczna jednodniówka. Słyszałeś kiedyś o lesie rozkwitającym na wiosnę tysiącami, jeśli nawet nie milionami niebieskich kwiatów zwanych hiacyntowcami (nie mylić z hiacyntami)? Taki las – zwany niebieskim lasem – znajduje się w okolicach Brukseli. Wykorzystując tanie połączenie z Charleroi na pokładzie Wizz Air i Ryanair wybraliśmy się w jednodniową podróż do Belgii. Niestety odrobinę spóźniliśmy się na pełnię kwitnienia (z hiacyntowcami jak z naszymi krokusami w Tatrach – nigdy nie masz pewności, kiedy zakwitną, a jak już to zrobią, to chwila moment i jest po nich), ale i tak ilość kwiatów robiła wrażenie. Przy okazji zajrzeliśmy także do otwieranych tylko na kilka dni w roku królewskich szklarni w Laeken. Szklane kopuły dające schronienie ogromnej ilości egzotycznych czasem roślin, mnóstwo pelargonii czy fragment ogrodu pozwalający na przeniesienie się wprost do Japonii to tylko część atrakcji tego miejsca.

W 2020 roku królewskie szklarnie w Laeken będą otwarte dla zwiedzających między 17 kwietnia (od godz. 20:00) a 8 maja (do godz. 9:30). Koszt wstępu pozostanie bez zmian – 2,50 EUR od osoby. Wszyscy poniżej 18 roku życia wchodzą za darmo.


Maj: Włochy (Toskania)

Miałam od dawna takie marzenie… Ja, bezkresne zielone pola Toskanii, kwitnące maki i kołujące nad głową jaskółki. Tych ostatnich chyba koniec końców zabrakło, ale oczarowana widokami zupełnie nie zwracałam uwagi na to, co dzieje się nad moją głową. Zielone pola falującego na wietrze jęczmienia, gaje oliwne, cyprysy obsadzone wzdłuż dróg w kształcie serpentyn, kwitnące maki przy willach umiejscowionych na szczytach pagórków – istna  sielanka! Włochy ogółem uwielbiam, ale w tym regionie zakochałam się bez pamięci. Mimo że plan był napięty i zależało mi na znalezieniu jak największej ilości pięknych miejscówek, odpoczęłam i wyciszyłam się. A akurat było mi to ponownie bardzo potrzebne. Najbardziej relaksowi sprzyjała kąpiel w gorącym, niesamowicie malowniczo prezentującym się tarasowym źródle Terme di Saturnia. Wstęp bezpłatny!


Czerwiec: Islandia, Portugalia (Azory)

Północy Islandii wcześniej za dobrze nie miałam okazji poznać, ale szansa na zmianę tego stanu rzeczy pojawiła się w czerwcu. Wraz z parą naszych mieszkających na Islandii znajomych i jeszcze jedną osobą, w pierwszych dniach wydawać by się mogło ciepłego już czerwca wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy w stronę Akureyri. Mimo że mam świadomość, że islandzka pogoda potrafi zaskoczyć nawet latem, to jednak spore zdziwienie wywołała u mnie minusowa temperatura nad ranem.

Były wodospady, wulkaniczne szczyty, gorące źródła, malownicze skały, niezbyt znane szerszemu gronu zakątki, maskonury i głuptaki. Kilka dni w świetnym towarzystwie, na eksplorowaniu tak pięknych zakątków minęło mi zdecydowanie zbyt szybko.

Koniec miesiąca z kolei spędziliśmy w zupełnie innym, ale również zaskakującym klimacie. Tym razem mieliśmy jednak znacznie więcej szczęścia do pogody niż kilka tygodni wcześniej. Wypad na Azory, a konkretnie na Sao Miguel, okazał się być strzałem w dziesiątkę. Wulkaniczna wyspa pełna zieleni, kwitnących hortensji, rozpieszczających zmysły gorących źródeł i cudownych widoków dostępnych za każdym kolejnym zakrętem sprawiła, że musiałam zmienić swój ranking najpiękniejszych widzianych dotychczas miejsc. I zapragnęłam znów tam polecieć. Azory wskoczyły na drugie miejsce, plasują się więc tuż za Islandią.

Podróż nie obyła się jednak bez przygód – przez znaczące opóźnienie pierwszego lotu z Warszawy do Lizbony o mało co nie zdążyliśmy na lot między portugalską stolicą a Ponta Delgada na Sao Miguel. Na szczęście jednak nie dość, że do celu dotarliśmy z raptem kilkunastoma minutami poślizgu, to jeszcze… dostaliśmy odszkodowanie za opóźniony lot w wysokości 400 EUR i vouchera na lot TAP Portugal w wys. 600 EUR! Co to może oznaczać? Wiadomo – kolejną podróż!


Sierpień: Rosja (Obw. Kaliningradzki), Szwecja

Informacja o tym, jakoby Rosja miała znieść obowiązek załatwiania skomplikowanej procedury wizowej przy podróżach do Obwodu Kaliningradzkiego, spadła na mnie bardzo niespodziewanie. Podróży do Kaliningradu nie miałam w planach, ale takiej okazji nie można było przegapić, tym bardziej, że zbliżał się długi weekend sierpniowy.

Obwód Kaliningradzki zaskoczył mnie. Zaskoczył mnie kontrastem pomiędzy wschodnią i zachodnią częścią, zaskoczył mnie ilością atrakcji, kulturą kierowców. Spodziewałam się istnej dżungli na drogach, a spotkałam się z czymś, co było dla mnie zupełnie niewyobrażalne – przy bardziej zagęszczonym ruchu wpuszczaniem z dróg podporządkowanych, przepisową jazdą, brakiem nerwowości. Czymś, o co coraz trudniej u nas. Niespodzianką było też to, jak żyją mieszkańcy Obwodu – momentami miałam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie jakieś 30 lat wstecz. Mimo, że był to krótki i nie do końca przygotowany wypad, wspominam go jako jeden z najlepszych w tym roku.

Sierpień jednak oznaczał nie tylko podróż do najdalej położonej na zachód rosyjskiej eksklawy, ale wiązał się także z weekendowym zwiedzaniem Sztokholmu. Czym zaskoczyła mnie stolica Szwecji? Architekturą, porządkiem, bajecznie wyglądającymi stacjami metra (pół dnia poświęciliśmy na zwiedzanie podziemnej kolejki!), niesamowicie zachowanym statkiem Vasa wydobytym z dna morza praktycznie w nienaruszonym stanie, a także cenami. Niby powinnam być przyzwyczajona do wysokich kosztów życia w krajach nordyckich, ale mimo wszystko cena niewielkiej kanapki z krewetkami oscylująca w granicach 75 zł to jednak trochę sporo.


Wrzesień: Islandia

Wspominałam już może, że w tym roku sporo było spontanicznych decyzji odnośnie wyjazdów? Islandia jesienią była właśnie taką kolejną decyzją. Gdy tylko pojawiły się tanie bilety na połowę września, niewiele myśląc kupiłam je na krótki wypad, by wreszcie zajrzeć do wnętrza wyspy. Ze sporymi obawami patrzyłam przez ostatnie dni na prognozy pogody (tak, tak – mam świadomość, że tam nawet na kilka dni przed pogoda może się zupełnie nie sprawdzić, ale jakoś taki odruch miałam) i odliczałam dni trzymając kciuki, by drogi wewnątrz Islandii wciąż w trakcie naszego wyjazdu były pootwierane. Bo gdy robi się zimowo, wstęp do Interioru dla wypożyczonych samochodów – nawet tych z napędem 4×4 – zostaje zabroniony. Na szczęście wszystko udało się zgodnie z planem! Naszym wypożyczonym na ten czas Pajero wjechaliśmy w głąb wyspy poznając nieco jeszcze bardziej surowych widoków.

Dodatkowo udało mi się zrealizować kolejne ogromne islandzkie marzenie – zjazd do wnętrza wulkanu! Jest na świecie ponoć tylko jedno takie miejsce, w którym to obejrzeć można komorę magmową od środka. Miejsce to znajduje się właśnie na Islandii. Wulkan Thrihnukagigur to ewenement na skalę światową! Żeby dostać się na jego dno trzeba pokonać 120 metrów w dół w konstrukcji przypominającej windę do mycia okien w biurowcach. Sam zjazd dostarcza sporych emocji!


Październik: Norwegia

Zbyt późno wyjeżdżamy z Warszawy w trasę do Gdańska, bo aktualnie tylko z północy Polski latają samoloty do Tromso – naszego kolejnego celu w tym roku. Na szczęście jakimś cudem zdążamy. Za koło podbiegunowe lecimy celowo tak późno, bo zależy nam na zobaczeniu zorzy polarnej.


Listopad: Rumunia

Jeden z listopadowych weekendów w ramach świętowania moich urodzin spędziliśmy w Bukareszcie. Nie spodziewałam się zbyt wiele po tym mieście, aczkolwiek mimo wizyty sprzed 8 lat, stolica Rumunii zaskoczyła mnie dość pozytywnie. Tylko pogoda nie dopisała, a mieliśmy uciec tam przed zimnem, które akurat opanowało Polskę. Nie nastawialiśmy się jednak zbyt intensywnie na zwiedzanie – miała być to bardziej podróż kulinarna i taka w rzeczywistości była. Do dzisiaj śnią mi się po nocach papanasi, czyli pączki podawane na ciepło z dużą ilością bitej śmietany i konfitury. Mniam!


Plany na 2020

To by było na tyle podsumowania. A jakie mam plany na nowy rok? Póki co bardzo skromne. Jeśli tylko sytuacja na miejscu pozwoli, pod koniec marca ruszamy na kilka dni do Libanu. Wkrótce kończy się nam ważność paszportów, więc to idealny moment na zdobycie problematycznej w Izraelu (do którego chcielibyśmy wrócić) pieczątki z libańskiej granicy. Oczywiście nie obędzie się też bez powrotu na Islandię, ale terminu wyjazdu jeszcze nie mam określonego. Ponadto przymierzam się powoli do jakiegoś wyjazdu solo – sklep męża odbije się na pewno i na Podróżowisku, ale może pora spróbować wreszcie podróży w pojedynkę?


Plan był taki, by w 2019 odbyć 12 podróży – po jednej na każdy miesiąc. Nie w każdym miesiącu udało mi się wyjechać, ale w niektórych wyjazdy zdarzały się podwójnie. Tak czy siak oznacza to pełną realizację zamierzeń! A jeśli chodzi o inne tematy – rok 2019 trochę mnie doświadczył, a to oznacza tylko jedno. 2020 – jestem gotowa na twoje nadejście!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

One Thought to “Podsumowanie roku 2019”

  1. Przykro mi bardzo, że początek roku był u Ciebie taki trudny na szczęście podróże mają to do siebie, że pozwalają o wszystkim zapomnieć. Życzę Ci aby kolejny rok był (podróżniczo) jeszcze piękniejszy, a podróże jeszcze wspanialsze.

Skomentuj