Rozpadało się w Budapeszcie… Pogoda nam nie dopisała, ale mimo wszystko nie mogliśmy przecież ot tak po prostu przesiedzieć pozostałego nam czasu do powrotu do Polski w pokoju. Zostało nam jeszcze kilka miejsc, które chcieliśmy zobaczyć przy okazji tego pobytu. Przynajmniej było trochę cieplej niż poprzedniego dnia.
Dzień 16, 30.01.2015
Ostatniego dnia wyjazdu (drugiego pobytu w Budapeszcie) postanowiliśmy zobaczyć jeszcze kilka miejsc oddalonych nieznacznie od naszego mieszkania. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Z właścicielem umówiliśmy się, że do 11 opuścimy mieszkanie.
Po śniegu, który spadł poprzedniego dnia nie było praktycznie śladu. Odczuwalna temperatura też była dużo wyższa, tyle że padał deszcz… Ale już lepszy był deszcz i względne ciepło od tego, co się działo wcześniej.
Udaliśmy się do pomnika Milenium, który zapadł mi jakoś szczególnie w pamięć po pierwszej wizycie w Budapeszcie, która miała miejsce w okolicach 2000 roku.
Pomnik Milenium znajduje się na placu Bohaterów wieńczącym aleję Andrassyego. Powstał jako symbol tysiąclecia węgierskiej państwowości. Budowany był aż 30 lat. Centralnym punktem pomnika jest wysoka na 36m kolumna z figurą Archanioła Gabriela na szczycie. Poza tą figurą, na pomniku przedstawiono siedmiu wodzów plemion madziarskich.
Po lewej stronie pomnika Milenium mieści się Muzeum Sztuk Pięknych – największe na Węgrzech muzeum sztuki. Wystawa podzielona jest na sześć kolekcji – zbiory sztuki staroegipskiej, sztuki antycznej, Galeria Malarstwa Starych Mistrzów, kolekcja grafiki (m.in. grafiki Leonardo da Vinci, Rafaela, Van Gogha, Maneta i Rembrandta), europejska rzeźba oraz kolekcja sztuki nowoczesnej.
Natomiast po prawej stronie monumentu stoi Sala Wystawowa Sztuk Pięknych – budynek przeznaczony na wystawy tymczasowe wzniesiony w 1896r.
Za pomnikiem Milenium można było poślizgać się na całkiem sporym lodowisku przygotowanym na parkowym stawie. Zastanawiam się, czy było to bezpieczne, ponieważ temperatura była na plusie i gdzieniegdzie wyglądało to tak, jakby lód zaczynał się powoli topić…
W drodze powrotnej zwróciliśmy uwagę na budynek z wyciętymi w dachu literami. W trakcie słonecznej pogody na fasadzie budynku widać napis „terror”. To Muzeum Dom Terroru. Neoklasyczna kamienica została wzniesiona w tym miejscu w 1880r. Do 1937r. budynek służył jako siedziba rodu Perlmutter, a następnie wynajęty został skrajnie prawicowej, współpracującej z nazistami partii Strzałokrzyżowców. Po wkroczeniu Niemców do Budapesztu w 1940r. budynek został przejęty i nazwany Domem Wierności. Wojska hitlerowskie przejęły nad nim zupełną kontrolę, a w piwnicy urządzono więzienie Gestapo. Po wojnie nazistów zastąpili Sowieci. Piwnice zostały powiększone, ale ich funkcja pozostała ta sama – służyły przesłuchaniom, więzieniu ludzi i ich torturom. Nie określono, ile osób mogło tam zginąć – po 1956r. pomieszczenia zostały starannie sprzątnięte i wyremontowane a następnie w latach 70-tych urządzono tam dyskotekę dla młodych członków partii komunistycznej. W 2002r. w kamienicy otworzone zostało Muzeum Dom Terroru mające na celu edukację młodych Węgrów. Ma ono uświadamiać młode pokolenia o tym, jak wyglądało życie w czasie totalitaryzmu. Żałuję, że nie weszliśmy do środka, ale niestety czas nas gonił. Może następnym razem.
Pokręciliśmy się jeszcze chwilę po okolicy i wróciliśmy do mieszkania.
Po powrocie z ostatniego ekspresowego zwiedzania zdążyliśmy jeszcze posprzątać apartament i akurat gdy wychodziliśmy, pojawił się jego właściciel. Pożegnaliśmy się i udaliśmy się do metra.
Na lotnisku byliśmy o czasie. Przyznam, że lotnisko w Budapeszcie mnie zaskoczyło. Niezbyt pozytywnie. Sporo latam tanimi liniami, ale jeszcze nigdy nie spotkałam się z takim podejściem do pasażerów wybierających najtańszych przewoźników. Po tym, jak zostaliśmy przegnani przez całe lotnisko włącznie z przejściem pod przeciekającymi daszkami na zewnątrz, zostaliśmy stłoczeni w jakimś hangarze. Niby była to nasza hala odlotów, ale jeszcze niedawno musiała służyć jako hangar. Nie było tam zupełnie niczego poza kilkoma stanowiskami odprawy i kilkoma krzesełkami do każdej z bramek (sztuk 10 na każdą bramkę…), czyli nawet nie było gdzie usiąść. Żadnej toalety. Ogrzewanie nie dawało rady dużej, nieocieplonej powierzchni. Wszystko sprawiało wrażenie, że zostało zrobione na szybko. Do tego w powietrzu unosił się duszący zapach jakiejś gumy lub chemikaliów. To chyba najgorsze lotnisko, na jakim do tej pory byłam.
Po kolejnych 30 godzinach w podróży z przerwą na zwiedzanie Budapesztu wylądowaliśmy z powrotem w Polsce. I tak oto tego dnia nasza wyprawa dobiegła końca. Te dwa tygodnie minęły mi tak szybko, że aż żal że nie mogłam przedłużyć urlopu. Wszystkie miejsca, które zobaczyliśmy, wszyscy życzliwi ludzie, których poznaliśmy, na pewno na długo zostaną w mojej pamięci. Było też kilka niezbyt przyjemnych sytuacji, ale mimo wszystko zdecydowanie było warto i Sri Lankę będę polecać każdemu! Azja nie gryzie ;) A Sri Lanka jest doskonałym kierunkiem na rozpoczęcie samodzielnego poznawania azjatyckich krajów. Może nie najtańszym, ale jednak warto się tam wybrać. Dobrze mieć jednak świadomość tego, na co się decydujemy.
Tym akcentem siedząc z kubkiem cejlońskiej herbaty, kończę relację z tej (jak do tej pory) wyprawy życia. Na tym na pewno nie poprzestanę… ciekawe który następny kierunek będę mogła nazwać kolejną wyprawą życia? A teraz pora wziąć się wreszcie za relację z Grecji.

Rocznik 86. Zarażona podróżniczym bakcylem od ponad 25 lat, raczej bez szans na wyleczenie. Lubiąca ciepełko miłośniczka Azji Południowo-Wschodniej oraz paradoksalnie… Islandii. W wolnej chwili zajmuje się swoimi pozostałymi pasjami jakimi są rośliny owadożerne oraz amatorsko fotografia.
Węgry nie zrobiły na mnie wrażenia, co innego Sri Lanka ;)Pozdrawiam i zabieram się za Grecję :)