Islandia: Wąwóz Nauthusagil

Są takie miejsca, w których zapomina się o otaczającym świecie. Miejsca, w których czas zwalnia, w których chciałoby się zostać możliwie jak najdłużej. Dla mnie kolejnym takim miejscem stał się pewien wyjątkowy wąwóz na Islandii. Wąwóz Nauthusagil. 

Dzień 3, 12.07.2021

Czymże byłby wyjazd na południe Islandii bez odwiedzenia mojego ukochanego wodospadu? Z samego rana ruszam w wiadomym kierunku – w stronę wodospadu Gljufrabui. To imponująca kaskada ukryta częściowo w skałach. Mimo sąsiedztwa jednej z największych atrakcji Islandii – wodospadu Seljalandsfoss – Gljufrafoss (jest to inna nazwa Gljufrabui) do niedawna jeszcze był przez turystów zupełnie pomijany. Nie wiem czemu, bo na piechotę obu tych wodospadów nie dzieli nawet kilometr! Do tego przy Gljufrabui znajduje się od co najmniej kilku dobrych lat pole kempingowe. Aż dziwne, że sławny stał się dopiero niedawno.

Gljufrabui po raz… nie wiem który?

Parkuję w pobliżu i ruszam na krótki spacer do wejścia do groty. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to to, że jak na szczyt sezonu amatorów kempingu jest względnie mało. Koronawirus i zmieniające się zasady podróży zrobiły swoje… Drugie na co zwracam uwagę, to… bezproblemowe wejście do skalnej groty. Wygląda to tak, jakby ktoś tu ścieżkę dla turystów poprowadził. Jestem mocno rozczarowana, bo właśnie to wcześniejsze brodzenie w strumieniu i przedostawanie się do środka po wystających z wody kamieniach było nie lada atrakcją dodatkową. Na szczęście przy okazji kolejnej podróży okaże się, że jednak nikt tu ścieżki raczej nie poprowadził. Winny mylnemu wrażeniu jest dość niski stan wody znacznie ułatwiający przejście suchą nogą.

W środku jak zwykle – jest mokro (sprzęt i nieodpowiednie ubrania przemoczone zostają w ciągu kilkunastu sekund), ale niezmiennie pięknie. Widok skał pokrytych soczyście zielonym mchem przysłoniętych nieco mgiełką rozbryzganej na drobne kropelki wody to czysta magia. Niestety tym razem nie mogę liczyć na spokój w tym miejscu. Przewijają się tu kolejne i kolejne osoby, do zdjęcia na charakterystycznym kamieniu na środku ustawia się kolejka. Swoje jednak odstać muszę – takie zdjęcie to już dla mnie tradycja. Niestety w momencie, gdy nadchodzi moja kolej, w kadr ładuje się mi bezceremonialnie kilku Włochów w średnim wieku. Ani pytania czy mogą, bo się przykładowo spieszą, ani nawet zwykłego przepraszam. Na mój kąśliwy komentarz dotyczący braku poszanowania wszystkich grzecznie czekających odpyskowują, że już swoje zdjęcie zrobili i teraz mogę sobie cykać fotek do woli. Chamstwo pierwsza klasa…

Po dłuższym oczekiwaniu jednak udaje mi się zostać z wodospadem praktycznie sam na sam. Nie trwa to co prawda długo, ale przy popularności, jaką zyskał Gljufrabui w ciągu ostatnich 2 lat, to już naprawdę coś. Niestety mam świadomość, że w pewien sposób sama przyczyniam się do większego zainteresowania takimi miejscami, ale zawsze będzie to dylemat blogera – pisać o mniej znanej atrakcji czy nie pisać? W czasach tak łatwego dostępu do Internetu chyba żadne miejsce się prędzej czy później nie uchowa.

Seljalandsfoss

Po wyjściu z groty Gljufrabui udaję się na krótki spacer w stronę Seljalandsfoss. Gdyby nie wodoodporne ubrania, byłabym przemoczona całkowicie, a byłam odpowiednio przygotowana i tylko włosy mam mokre. Jakbym spod prysznica dopiero co wyszła… W powietrzu unosi się lekko słodkawy, znajomy zapach. Skąd ja go kojarzę? Chwila zastanowienia i już wiem. To arcydzięgiel litwor. Roślina będąca w Polsce pod ochroną, natomiast na Islandii występująca bardzo powszechnie. Islandczycy z arcydzięgla przygotowują między innymi dżem. Zapach arcydzięgla wabi muchy – siedzą na jego kwiatostanach jak otępiałe. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż cała masa ich lata w powietrzu i uprzykrza życie ludziom. Muchy standardowo próbują dostać się do nosa, do uszu, ust, oczu… Istny koszmar. Chyba naprawdę w tym roku jest rekordowy wysyp tych małych potworów. Bardzo żałuję, że nie mam ze sobą kapelusza z moskitierą. Albo przynajmniej kawałka siatki, który mogłabym przymocować do czapki z daszkiem. Trzeba będzie koniecznie pamiętać o tym przy okazji kolejnych letnich wypadów w te strony.

Na szczęście przy Seljalandsfoss muszek lata jakby mniej – może to przez te drobne kropelki wody unoszone wkoło przez wiatr? Od strony zachodniej wspinam się mozolnie mokrą, bardzo błotnistą ścieżką za ścianę wodospadu. W kilku miejscach muszę naprawdę uważać, bo jest ekstremalnie ślisko. Kilka zdjęć szerokiego kąta zza wodospadu i wracam do samochodu. Jak zwykle Seljalandsfoss wzbudza ogromne zainteresowanie – nic się tu nie zmieniło. Płatny parking, budka z fast foodem, mały sklepik z pamiątkami, toalety. I tłumy. Chociaż jak na letnią porę nie aż takie straszne. Rozglądam się kątem oka za Włochami spod Gljufrabui, jednak ich wątpliwie przyjemnego towarzystwa już więcej nie doświadczam.

Te dwa miejsca znam już bardzo dobrze, pora więc udać się gdzieś, gdzie mnie jeszcze nie było. Drogą numer 249 (przechodzącą następnie w prowadzącą do doliny Thorsmork F249 przeznaczoną jedynie dla samochodów z napędem na cztery koła) podjeżdżam na całkiem spory parking wydawać by się mogło na totalnym odludziu. Samochodów jest tu raptem kilka, tak idealnie się składa, że ich pasażerowie ruszają zaraz dalej. Wkoło albo góry albo ogromna, pusta przestrzeń z rzeką lodowcową, nad którą w drodze powrotnej przyjdzie mi z niemałą przyjemnością polatać dronem. Z góry rzeka ta wyglądać będzie jak sieć żył!

Wąwóz Nauthusagil i Nauthusafoss

Po kilku (a może kilkunastu minutach) wędrówki wzdłuż strumienia staję przed wejściem do niesamowicie urokliwego wąwozu – Nauthusagil. U jego szczytu rosną bardzo stare jarzębiny. Gdy w 1930 roku zmierzono pień jednej z nich, miał 1,5 metra średnicy i aż 9 metrów wysokości! Niestety drzewo złamało się w 1937 roku – wedle przeprowadzonych wtedy analiz jarzębina znad wąwozu Nauthusagil miała prawdopodobnie więcej niż 90 lat! Jako że na Islandii trudno znaleźć tak stare drzewa, była to nie lada ciekawostka przyrodnicza. Obecnie część złamanego pnia podziwiać można ponoć w Muzeum Skogasafn (Skogar).

Krótka przerwa na zdjęcia i ruszam do wnętrza wąwozu. Ściany po obu stronach stają się z każdym krokiem coraz wyższe, w końcu nie widzę między nimi nieba. Pokryte są zielonym mchem, identycznie jak przy Gljufrabui. Czasem brodzę w płytkiej wodzie (wodoodporne buty za kostkę to na Islandii strzał w dziesiątkę o każdej porze roku), innym razem korzystam z większych kamieni lub jednej z bodajże dwóch (jeśli pamięć mnie nie myli) kładek  mających ułatwić przejście.

Wspinaczka po wodospadzie

W końcu docieram do poważniejszej przeszkody – są nią dwa wodospady. Pierwszy, wysoki na nieco ponad metr, jest względnie łatwy do pokonania. Podejście na jego górę trudne nie jest, ale w tym miejscu znów trzeba przejść przez strumień. Niestety jest tu ciut głębiej (woda sięga ponad kostkę, a więc i moje wodoodporne buty niewiele tu pomogą) więc trzeba do tego wykorzystać kamienie. Na jednym z nich o mało co nie tracę równowagi, bo okazuje się być ruchomy… Szczęśliwie jednak docieram na drugą stronę.

I tu czeka mnie trudniejsze zadanie. Mając po swojej prawej stronie dość głęboką wodę, przy wykorzystaniu zamontowanych łańcuchów i przytulając się w niektórych miejscach do skalnej ściany, podejść muszę pod drugi wodospad. Nieco ponad dwumetrową kaskadę, która już tak banalna do pokonania nie jest. Buty mi się ześlizgują, źle postawiłam pierwsze kroki na górę i mam wrażenie, że utknęłam. Czuję że niepotrzebnie tracę siły. Niestety natura nie wyposażyła mnie w długie do nieba nogi, więc muszę szybko coś wykombinować, inaczej zaraz wyląduję w lodowatej wodzie o nieznanej głębokości.

Zawzięcie uczepiając się łańcucha stawiam wszystko na jedną kartę – zauważam kawałek skały, na którym być może uda mi się oprzeć czubek buta. Dwa kroki i jestem na górze! Niby to tylko trochę ponad dwa metry, ale czuję się, jakbym stanęła na jakimś trudnym do zdobycia szczycie! Co ciekawe zejście tą samą trasą pójdzie mi jak z płatka… Dwa kroki bez żadnego wysiłku i będę na dole sunąc wzdłuż ściany w kierunku poprzedniej kaskady. Do dzisiaj nie wiem jakim cudem tak bardzo udało mi się skomplikować to wejście i tak ułatwić sobie zejście stamtąd. Może kiedyś będzie jeszcze okazja to powtórzyć?

Ale wracając do wąwozu… Po tym wodospadzie jeszcze kilka minut wędruję wśród wysokich skał porośniętych mchem i docieram na koniec. Do przepięknego wodospadu wysokiego na jakieś 20 metrów. To Nauthusafoss. Woda spada z urwiska do niewielkiego naturalnego basenu, wszystko oświetlają nieśmiało wpadające tutaj pojedyncze promienie słońca. Nie rozumiem, czemu ten wąwóz i kończący go wodospad są tak mało znane. Tu jest jak w bajce!

Może te pierwsze wodospady działają zniechęcająco? Mam to miejsce dla siebie przez kolejne 40 minut. Później w grocie pojawia się jeszcze jeden turysta, ale to wszystko. Naprawdę długo rozkoszuję się tą islandzką ukrytą perłą. Robi ona na mnie tak ogromne wrażenie, że wiem już, że Gljufrabui musi podzielić się pierwszym miejscem w moim rankingu najpiękniejszych islandzkich wodospadów z wodospadem Nauthusafoss w wąwozie Nauthusagil. Czemu nie trafiłam tu wcześniej? Nie mam pojęcia!

Na końcu kanionu (niedostępnym z tego miejsca) jest jeszcze jeden wodospad. Nie udaje mi się jednak do niego dotrzeć – ta wędrówka wymaga więcej czasu i energii. Na ten raz przejdzie tego jednego kilometra w głąb kanionu mi wystarcza. Jeszcze tu wrócę! Ale polatania przez chwilę nad okolicą odmówić sobie nie mogę. Tak właśnie wygląda kolejny wodospad:

Niestety Nauthusagil może wkrótce przeżyć oblężenie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Między innymi w tym wąwozie kręcone były niedawno zdjęcia do trzeciej części bijącego rekordy popularności netflixowego serialu o Wiedźminie „The Witcher: Blood Origin”.

Gigjagja (Yoda Cave)

Powrót jak już wspomniałam idzie mi znacznie szybciej. Na parkingu robię jeszcze krótką przerwę na posiłek i obieram za cel kolejne mniej znane miejsce. Nawigacja prowadzi mnie aż za półwysep Dyrholaey i słynną czarną plażę Reynisfjara. Czeka na mnie tak zwana Yoda Cave. Skąd ta nazwa? Kształt, w jaki uformowane zostało naturalnie wejście do niewielkiej, ale wysokiej jaskini Gigjagja, przypomina Yodę z Gwiezdnych Wojen. Podobieństwo jest niesamowite!

Po islandzku wysoka na 221 metrów skała, w której znajduje się Yoda Cave nazywana jest Hjorleifshofdi. Nazwa ta pochodzi od imienia jednego z pierwszych islandzkich osadników, mężczyzny zwanego Hjorleifur. Został on zamordowany przez swoich irlandzkich niewolników. Na szczycie skały ponoć znajduje się grób Hjorleifura, ale czy rzeczywiście został on tam pochowany? Tego nie wiadomo.

Dojazd do jaskini prowadzi szutrową, nieco wyboistą drogą, jednak dotrze się do niej każdym autem – nie ma tu wymogu poruszania się samochodem z napędem na cztery koła. Tuż przed wejściem do groty roztacza się widok na wydawać by się mogło nie mającą końca czarną plażę Myrdalssandur. Aż kusi, żeby poćwiczyć sobie po niej jazdę off-road, ale pamiętaj – zjeżdżanie z wyznaczonych dróg na Islandii jest całkowicie zakazane, więc off-road jest nielegalny i może naprawdę słono kosztować. Auto zostawić można tuż przed wejściem do Yoda Cave. Wstęp jest bezpłatny – wszystkie naturalne atrakcje Islandii są ze względu na prawo dostępu dla każdego darmowe (czasem płatny jest parking, ale tu nie ma to zastosowania).

Drogę do Yoda Cave umilają widoki. Przejazd odbywa się (oczywiście tylko latem) przez gigantyczne pole kwitnących na niebiesko łubinów. No po prostu nie ma opcji, żeby się nie zatrzymać i nie porobić zdjęć!

Maskonury na Dyrholaey

W drodze powrotnej zahaczam jeszcze o półwysep Dyrholaey i znajdującą się na nim latarnię morską. To jedno z tych miejsc, gdzie zobaczyć można maskonury. Jako że w sezonie letnim jest ich na Islandii naprawdę sporo, po cichu liczę na spotkanie z moimi ulubionymi ptakami zwanymi nie bez powodu papugami północy.

Obchodzę latarnię, robię zdjęcia słynnego skalnego łuku, szukam wzrokiem maskonurów na skałach i nic. Nie ma ani jednego. Czyżby wszystkie były właśnie na morzu w celu znalezienia posiłku dla ptasiej rodziny ukrytej w wygrzebanej głęboko w klifie norze? Niemożliwe. Aż tu nagle zauważam jednego, drugiego, trzeciego maskonura. Unoszą się na wodzie nieopodal Dyrholaey. Za daleko jednak, żeby złapać je moim zoomem. Czasem niektóre ptaki wracają do gniazd, ale lecą daleko ode mnie. Wreszcie udaje mi się wypatrzeć jednego nieśmiało skradającego się do nory osobnika. Każe na siebie naprawdę długo czekać zanim wyjdzie na dalsze polowanie. Ale jest! Po drugiej stronie półwyspu również widać kilka ptaków. Obserwacja maskonurów po raz kolejny zakończona zostaje sukcesem. Jesteś ciekaw więcej na temat maskonurów na Islandii? Gdzie można je spotkać i kiedy? Zajrzyj koniecznie do tego tekstu: Maskonury na Islandii. 

Na tym tę przygodę z islandzkimi krajobrazami muszę zakończyć. Dziś jeszcze wracam do Polski, więc czas najwyższy kierować się powoli do Reykjaviku. Rzut oka z auta na Skogafoss – kolejny słynny islandzki wodospad, na nie mniej znany wulkan Eyjafjallajokull aktualnie skryty za warstwą chmur i już jestem w okolicach Hveragerdi. Po intensywnych kilku dniach i nieprzespanych, krótkich (i jasnych) nocach, czuję ogromne zmęczenie. Do tego dokłada się jazda w tej okolicy w chmurach… Widoczność na kilkanaście metrów, mało kto odważa się wyprzedzać inne auta lewym pasem. Ledwo widać fragment pobocza… Na chwilę mnie to otrzeźwia, bo jazda wymaga nie lada skupienia.

W końcu docieram do Reykjaviku. Jeszcze ostatnie spotkanie z Olą z Archwium Podróżnika, z którą poznałyśmy się już jakiś czas temu, szybka kolacja w restauracji Sjavargrillid z doskonałą sałatką z owocami morza (krewetkami, przegrzebkami i islandzkimi homarami!) i trzeba wracać.

Aż żal. Czas na Islandii mija mi zdecydowanie za szybko.  Ale to te chwile, które – pomimo ogromnego fizycznego zmęczenia spowodowanego zawsze zbyt intensywnym planem zwiedzania – dają mi ogromnego kopa. Ładują baterie na kolejne miesiące z dala od tego niesamowitego kraju.

Siedząc w samolocie nie zdaję sobie sprawy, że wkrótce znów będę lądować na międzynarodowym lotnisku w Keflaviku. Nie mam pojęcia, jak wyjątkowa będzie ta podróż. Już we wrześniu wrócę tu poniekąd w roli przewodnika! Ale o tym następnym razem :)


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj