Sardynia: Massimo, Rita i turmalin czarny

Czasem bywa tak, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nie będzie to dobry dzień, dobra podróż, dobra rozmowa itp. itd. Ale później okazuje się, że warto nie rezygnować i kontynuować to, co się zaczęło. I tak właśnie mieliśmy z naszą podróżą na Sardynię. Z początku wszystko szło nie tak. Trudna sytuacja w domu, późny wyjazd, korki, ewakuacja lotniska, opóźnienia, problemy z noclegiem… Ale summa summarum dzień zakończyliśmy z niesamowitymi wspomnieniami. A w głównej mierze odpowiedzialni są za nie Massimo, Rita i… czarny turmalin.

Dzień 1, 26.12.2018

Z domu wyjeżdżamy bardzo późno, ale mimo sporego zagęszczenia ruchu, dość sprawnie dojeżdżamy na parking, którego usług jeszcze nie testowaliśmy. Akurat rozmijamy się z chłopakiem, który ma dziś dyżur. Ok, mamy jeszcze chwilę, możemy na spokojnie zebrać rzeczy. Wsiadamy do busa i jedziemy pod terminal w Modlinie.

Ewakuacja!

Ledwo wchodzimy do budynku, okazuje się, że… właśnie rozpoczęła się ewakuacja lotniska. Nie wiadomo, co się dzieje, ale po polsku, angielsku i rosyjsku lecą komunikaty o konieczności jak najszybszego opuszczenia terminala. Część osób stoi w kolejce do kontroli bezpieczeństwa – ich nikt nie zawraca, za to wszyscy z przestrzeni wspólnej muszą wyjść. Jest zimno, wieje nieprzyjemny wiatr, a my jesteśmy w cieńszych kurtkach – w końcu puchówki nam niepotrzebne, skoro na Sardynii ma być 15 stopni. W tym momencie dałabym jednak wszystko za ciepły, gruby płaszcz!

Stoimy za pasem asfaltu, ale porządkowi każą przejść wszystkim dalej. W końcu chowamy się do restauracji. Jest tłoczno, ale ciepło. Po ok. 30 minutach otrzymujemy sygnał, że możemy wracać. Co było przyczyną ewakuacji? Jak to stwierdza jeden z mijanych panów – ktoś musiał być nieświeży po świętach i zostawił bagaż. Na szczęście mamy jeszcze godzinę do odlotu. Na lotnisku rwetes jak nie wiem. Pracownicy przeprowadzający kontrole bezpieczeństwa uwijają się jak mrówki, żeby tylko możliwie jak najbardziej nadrobić opóźnienia. Ludzie wpakowywani są do samolotów jeden po drugim – jak na taką akcję, wszystko idzie zadziwiająco sprawnie. Chwilę później pojawiają się w Internecie pierwsze informacje – alarm fałszywy, ale lotnisko zostało ewakuowane. Pierwsza w życiu ewakuacja lotniska odhaczona!

W końcu z ok. 25 min. poślizgiem wsiadamy do samolotu. Opóźnienia zbytnio nie nadrabiamy, ale w miejscu, gdzie spędzamy tę dzisiejszą noc, mamy być do 20:00. Nie powinno być problemu. Lot przebiegł spokojnie, czas odnaleźć nasze auto. Przechodzimy do centrum wynajmu samochodów – niby dużej kolejki nie ma, ale procedury ciągną się jak nie wiem. Depozyt okazuje się być wyższy niż miał być w warunkach wynajmu (zapewne ma zastosowanie jeszcze dodatkowy depozyt paliwowy)… no ciągle coś idzie nie tak!

Odbieramy auto – trafiamy na nasze ulubione maleństwo, białego Fiata 500. Mamy nie przejmować się rysami mniejszymi niż 5 cm, więc… nie mamy do czego się przyczepić. Nielimitowany przebieg, w miarę nowy samochód, mały, wszędzie się zmieści. W drogę!

Gdzie ten nocleg?!

Do noclegu mamy jakieś 30 km. Wąską dwupasmową ekspresówką (limity prędkości na Sardynii wynoszą: zabudowany 50 km/godz., poza 90 km/godz., autostrady 110 km/godz.) dojeżdżamy w miejsce, w którym nawigacja wskazuje nasz obiekt: Salolla pensione agroturistica. A tam? Szczere pole! Ciemno, pusto, nie ma kogo zapytać. Agroturystyka jak się patrzy, ale przecież nie mieliśmy nocować pod gołą chmurką. Brakuje nawet jakiegokolwiek zjazdu z głównej drogi! Jesteśmy jakieś 2 km od najbliższej miejscowości, postanawiam zadzwonić do właścicieli. Odbiera mężczyzna, który ani słowa po angielsku nie rozumie. No to mamy problem… W końcu rzuca hasło: carabinieri Siliqua. Jasne, będziemy tam za 5 min.! Mam nadzieję, że o to mu chodziło. Włoskiego praktycznie zupełnie nie znam.

Miasteczko wygląda jak opuszczone. Znajdujemy zamknięty posterunek i stajemy tuż przy nim. Wysiadam i czekam na rogu ulicy. Po kilku minutach podjeżdża jakieś auto. Booking? Si! Jedźcie za mną. No to jedziemy. Docieramy na miejsce, które leży w zupełnie innej części, na dodatek też poza miastem. W życiu byśmy tu sami nie trafili! Pokój jest średni, śmierdzi pleśnią i widać, że mogą być w nim robale, ale to tylko na jedną noc. Nic tańszego w okolicy nie było, a miejscówka ta pasuje nam idealnie ze względu na położenie okolicznych atrakcji.

Polsko-sardyńska integracja

Gospodarz – Massimo – zaprasza nas do swojego domu. Poznajemy jego partnerkę Ritę, dostajemy szklankę wody. Zaraz na plastikowych talerzykach lądują jakieś placki warzywne. Rozmowa nie za bardzo się klei, bo my nie znamy włoskiego, a nasi gospodarze poza włoskim znają jedynie odrobinę francuskiego. No to klapa, nie pogadamy. Włączamy jednak translatora Google i nagle okazuje się, że możemy porozmawiać. Co prawda gadka o polityce i o przynależności do Unii Europejskiej rozpoczęta przez gospodarza jest średnim pomysłem (wychodzi trochę na to, że są zdecydowanymi przeciwnikami UE), ale schodzimy na dużo ciekawszy temat turmalinu czarnego. Do tej pory trudno mi uwierzyć w to, co zaprezentował nam ten Sardyńczyk!

Turmalin czarny – czy to czary jakieś?!

Massimo każe mojemu mężowi stanąć na jednej noce z uniesionymi w bok rękami. Naciska wcale nie tak intensywnie jedną rękę, mąż traci równowagę. Robi tak raz jeszcze – efekt ten sam. Znika na chwilę i z głębi domu wraca z jakąś czarną szmatką. Zawiesza mężowi ten kawałek materiału na szyi i ponownie każe spróbować ustać na jednej nodze. Znów naciska na rękę męża, ale nawet użycie dużo większej siły nie powoduje utraty równowagi. Oboje jesteśmy trochę w szoku. O co chodzi?!

Nie wierzę w to co widzę, w związku z czym Massimo zaprasza mnie do powtórzenia eksperymentu. Dopóki nie zawiesi mi na szyi tego niezbyt dużego kawałka materiału, tracę równowagę praktycznie natychmiast, jak tylko mocniej przyciśnie od góry moją rękę. A gdy czarna tkanina ląduje na mojej szyi, mimo nawet większego nacisku wciąż stoję na jednej nodze w ogóle nie tracąc równowagi. Nie wiem o co chodzi, ale postanawiam doczytać o tym później.

Właściwości turmalinu

Massimo tłumaczy, że to wszystko za sprawą turmalinu czarnego, który wydobywany jest bodajże w dwóch miejscach na Sardynii. To minerał z grupy krzemianów, nosi też nazwy schörl, skoryl, szerl, szerlit. Ponoć pomaga w bólach kończyn, przy żylakach. Ciekawe! Turmalin zwany jest ponoć kamieniem ogromnej mocy. Wykorzystywany do produkcji biżuterii, płytek piezoelektrycznych, polaryzatorów a także mający zastosowanie w medycynie czyni z niego sporą ciekawostkę. Ponoć turmalin uwalnia jony ujemne i emituje podczerwone promieniowanie. Massimo zachwala kolejne części swojego ubrania tłumacząc, że nawet gdy znacznie spadają temperatury, materiał z turmalinem nie pozwala mu marznąć. To akurat bardzo by się nam przydało do naszego pokoju…

Turmalin ma charakteryzować się właściwościami ochronnymi i prozdrowotnymi, bo podobno: chroni pole energetyczne, przywraca równowagę, zwiększa pewność siebie, porządkuje myśli, ułatwia zasypianie, łagodzi stres i niepokój, wzmacnia odporność, eliminuje z organizmu toksyny oraz metale ciężkie, poprawia metabolizm, wspomaga leczenie stwardnienia rozsianego, artretyzmu, choroby lokomocyjnej i wiele innych. Ile z tego jest prawdą, niestety nie wiem. Ale przeprowadzony przez Massimo eksperyment z nami w roli głównej do tej pory nie daje mi spokoju.

W pewnym momencie nasz gospodarz tak bardzo zachwala produkty z turmalinem, że zaczynam obawiać się, że zaraz wyciągnie pokaźny kramik i zacznie próbować nam coś opchnąc. Jednak nic takiego nie ma miejsca.

Sardyńska gościna

Rozmawiamy tak sobie przez translatora, a na stole ląduje wino (chyba domowej roboty), cieniutkie chrupiące pieczywo, z którego słynie Sardynia, lokalny owczy ser, sardyńska dojrzewająca kiełbasa wieprzowa i kolejne placki. A na koniec mandarynki i świąteczne ciasto drożdżowe. Już więcej nie jesteśmy w stanie w siebie wepchnąć, ale i tak wciąż coś nam podsuwają. Żeby zmienić temat, podpytujemy, co warto zobaczyć w okolicy.

Rita wspomina o jakiejś jaskini, puszczają nam nawet filmik z youtube’a o tym miejscu, ale za bardzo nie potrafią doradzić nam nic innego. Wygląda to trochę tak, jakby nie mieli pojęcia, co ciekawego ma do zaoferowania Sardynia. Nic to, pora się zbierać. W pokoju co prawda zimno i łapiemy jakiegoś robala, ale Massimo z Ritą swoją gościną nadrobili te niedociągnięcia.

Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do pozostałych części relacji z Sardynii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj