Tajlandia: Kolejny wieczór w Bangkoku


Po powrocie z wycieczki na targ rozłożony wzdłuż torów oraz pływający market, w hostelu zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Przeanalizowaliśmy co możemy robić następnego dnia. Opcje były dwie – wyjazd do Kanchanaburi lub do dawnej stolicy Tajlandii – Ayutthayi. Padło na to pierwsze, ale w związku z tym, że oba te miejsce chcieliśmy zobaczyć traktując Bangkok nadal jako bazę wypadową, musieliśmy znów zorientować się, czy możliwe będzie przedłużenie rezerwacji w naszym hostelu.

Dzień 4, 15.11.2016, część 3/3

Okazało się, że nie ma z tym najmniejszego problemu i za kolejne 400 bahtów mieliśmy kolejny nocleg i zapewnione śniadanie.

Po zdecydowaniu co dalej, udaliśmy się na spacer w kierunku sklepu, w którym czekał na przymiarkę zamówiony wcześniej garnitur. W drodze standardowo minęliśmy kanał, nad którym zawieszone są domy oraz przeszliśmy przez Khao San Road, która w ciągu dnia wydawała się jakby odrobinę uśpiona. W klubach było cicho, a drogą przechadzali się dość nieliczni jak na tę ulicę turyści.

Trochę obawiałam się efektu, ale trzeba przyznać, że krawców mają w Bangkoku naprawdę zdolnych. Garnitur leżał jak ulał, a materiał – 50% wełny i 50% kaszmiru – faktycznie zgodnie z wcześniejszymi zapewnieniami w ogóle się nie gniótł. Mieliśmy obiecane, że zakup po ostatnich poprawkach dostarczony zostanie do naszego hostelu na godz. 16:00. Dobrze się złożyło. Daliśmy się jeszcze przy okazji naciągnąć na jedwabno-bawełnianą niegniecącą się koszulę. Jako że panowie nas pamiętali (szczególnie chyba moje targowanie z poprzedniej wizyty zapadło im w pamięć ;) ), w gratisie dostaliśmy ot tak po prostu jedwabny krawat. Podsłuchałam przy okazji targowanie się sprzedawców z kilkoma dziewczynami, które przywiezione zostały podobnie jak i my przez kierowcę tuk tuka. Ceny dla nich były dużo wyższe, a targowanie im jakoś nie szło – chłopak, który zajął się nimi, wymienił z nami porozumiewawcze spojrzenie i wrócił do swojej pracy. Coś czuję, że nieźle na nich zarobili…

Ze sklepu ruszyliśmy w kierunku pałacu królewskiego. Znów policja i wojsko zamykały ulice więc należało się spodziewać, że w niedługim czasie przejedzie tamtędy książę albo jakaś inna ważna osoba. Dodatkowo zebrało się na chodnikach sporo kobiet ubranych na czarno i niosących w rękach zdjęcia zmarłego króla. Nie wiemy o co chodziło, ale żeby znowu nie utknąć, postanowiliśmy się stamtąd jak najszybciej ewakuować.

W drodze do pałacu znów spotkaliśmy Tajkę-naciągaczkę, która chciała nas poprzedniego dnia naciągnąć na rejs łódką za 1400 bh/os. (ponad 160 zł!). Nie poznała nas i znów próbowała coś wcisnąć, ale stwierdziliśmy że nie mamy żadnego celu i idziemy tak po prostu przed siebie. Zaraz odpuściła. To chyba najlepszy sposób na pozbycie się natrętów.

Żeby dojść do ogrodzenia kompleksu pałacowo-świątynnego należało znów przejść kontrolę bezpieczeństwa – standardowa procedura. Saszetkę biodrową dokładnie mi przetrzepano, sprawdzono paszport, zadano kilka pytań. Kontrola niesamowicie szczegółowa, ale mimo wszystko w miłej atmosferze. Pałacu jednak znów nie udało się nam obejrzeć – tym razem także byliśmy za późno. Jeden ze strażników poinformował nas, że można to miejsce zwiedzać już od 8:30, do której jednak nie wiem, bo tajski angielski naprawdę ciężko czasem zrozumieć. Podejrzewam, że wspomniał coś o godzinie 15:30. Te przedziały czasu akurat zupełnie nam nie pasowały, więc pogodziliśmy się z tym, że nie zobaczymy już tego miejsca.

Jako że nie chciało się nam jeszcze wracać do hostelu, zajrzeliśmy ponownie do kompleksu świątynego Wat Pho. Było jeszcze przed 18:30, więc tym razem pobrano od nas opłatę za wstęp równą 100 bahtom od osoby (ok. 12zł).

Tym razem bez problemu udało się nam zajrzeć do świątyni, do której nie wpuszczono nas dnia poprzedniego ze względu na jakieś uroczystości żałobne. W drzwiach stał strażnik, który pilnował porządku. Każdemu wchodzącemu do środka pokazywał, że należy usiąść (nie wolno wskazywać stopami w kierunku Buddy!) i bacznie obserwował każdego. Bez problemu można było robić zdjęcia, byleby tylko zachowywać się godnie dla tego miejsca. Spędziliśmy tam dobre kilkadziesiąt minut siedząc i przyglądając się detalom wnętrza. Z każdego detalu dosłownie kapało złoto. Skąpane w ciepłym świetle żarówek wnętrze sprawiało, że nie chciało się stamtąd wyjść. W końcu zdrętwiały nam jednak nogi, co było sygnałem do ruszenia się dalej.

Obeszliśmy teren tym razem pomijając już ogromny posąg leżącego Buddy.

Tak bolały nas nogi, że do hostelu postanowiliśmy wrócić tuk tukiem. Pierwszy kierowca na hasło Khao San Road rzucił od niechcenia cenę 200 bahtów. W związku z tym, że mimo wszystko aż tak daleko do tej ulicy nie mieliśmy, mogliśmy zgodzić się na cenę 100 bahtów. Jako że nie był zainteresowany, odeszliśmy. Chyba nas jeszcze wołał, ale podeszliśmy do taxi dowiedzieć się, ile będzie kosztować ewentualny transport samochodem – bez włączonego licznika miało to być 250 bahtów. Ruszyliśmy na piechotę – jeśli jeździć taksówką w Bangkoku, to tylko z włączonym licznikiem, nie chciało się nam jednak dyskutować. Zaraz jednak podjechał do nas jakiś tuk tuk, którego kierowca zaproponował nam zawiezienie za 150 bahtów. Finalnie stanęło na 120.

Podejrzewam, że porozumiał się w mężczyzną, z którym rozmawialiśmy w pierwszej kolejności. Gdy już załadowaliśmy się do środka, zobaczyliśmy, z jaką finezją potrafią jeździć tuk tuki. Żeby ominąć korki cwaniak jechał nawet jakąś główniejszą ulicą pod prąd! Na szczęście dowiózł nas w całości.

Po powrocie do hotelu udaliśmy się na poszukiwanie jakiejś kolacji. Trafiliśmy na ulicę Rambuttri, gdzie za 325 bahtów zjedliśmy sajgonki i zielone curry z ryżem. Miało być ponoć łagodne, ale paliło jak nie wiem. Było niezłe, ale akurat od dania podanego w tej restauracji zdecydowanie wolę curry przygotowane własnoręcznie w domu. Sajgonki nie powalały, ale za to szejk z rambutana był przepyszny. Gdy kończyliśmy już jeść z nieba lunęło… Co prawda szybko przestało padać, ale po krótkiej przerwie znów przyszła ulewa. Mimo to do hostelu jednak wróciliśmy w miarę suchą nogą.

Niestety dzień zakończył się dla mnie mało przyjemnie. Pojawiło mi się na skórze kolejne uczulenie będące skutkiem podrażnień. W tej temperaturze i wilgotności na skórze w wyniku intensywnego pocenia gromadzi się warstewka soli – wystarczy, że dodatkowo miejsce takie podrażni pocierający o ciało materiał i już mamy gotową wysypkę. Doprowadziło to nawet do tego, że nieuczulające mnie zwisające nieco kolczyki podrażniały mi szyję. Coraz częściej zastanawiałam się nad odwiedzeniem apteki, póki jeszcze byliśmy w Tajlandii. Swędziało to niewyobrażalnie!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. Podczas drugiej wizyty w Bangkoku zamówiliśmy koszule dla Przemka. Następnego dnia, tak jak było umówione, zostały dostarczone do hotelu punkt 12.00. Genialnie uszyte, dopasowane..zakup roku

    1. I zapewne w takiej cenie, że szkoda nawet było się zastanawiać :D

    2. Nie powiem, że były super tanie. Trzeba było zamówić 3, ale było warto. Tym bardziej, że to szyte na miarę z dowolnie wybranej kombinacji wzorów i kolorów

    3. Najważniejsze, że zakup udany ;) I co najważniejsze – praktyczny!

    4. Dokładnienastępnym razem szyję kaszmirowy płaszcz

Skomentuj