Oman: Nizwa, Bahla i Wadi Ghul – najgłębszy kanion Omanu

Po słynnym kozim targu przychodzi czas na sprawdzenie, co jeszcze to miasto ma do zaoferowania. Zaglądamy na suk, do ogromnego fortu, próbujemy lokalnych specjałów, a następnie… całujemy klamkę w forcie w Bahli. Jest piątek, mimo wczesnej pory spóźniamy się na zwiedzanie kilka godzin. W związku z tym postanawiamy zajrzeć do najgłębszego kanionu Omanu posileni otrzymanymi w sklepie owocami.  Przy okazji podrzucamy na stopa dziadka, który zatrzymał nas po drodze. 

Dzień 6, 25.01.2019, część 2/2

Suk w Nizwie

W Nizwie poza słynnym już targiem kóz, atrakcją jest także suk czyli stary, arabski targ ogrodzony tu wysokim murem z głównym wejściem w postaci ogromnej, bogato rzeźbionej bramy. Mimo że to jeden z największych i ponoć najstarszych suków w Omanie, rozczarowuje mnie (wszystko przez Maroko!) – brakuje mi klimatu, a ceny są wysokie. Handżary – tradycyjne zakrzywione noże omańskie zaczynają się od 70 OMR. To mniej więcej 700 zł! Podobno są srebrne, ale i tak taka cena zniechęca nawet do podjęcia prób negocjacji. Tak swoją drogą warto pamiętać, że w Omanie w trakcie zakupów chociażby pamiątek warto się targować, jednak w Nizwie kompletnie nie mam do tego serca. Myślę nad dzbankiem i filiżankami do omańskiej kawy, ale te ceny skutecznie odstraszają mnie od jakichkolwiek zakupów… O dziwo za niewielki magnes i kilka takich sobie pocztówek płacimy relatywnie mało, bo 2,20 OMR (22 zł).

Suk w Nizwie podzielony jest na różne sektory. W zachodnim kupi się tradycyjne skrzynie, biżuterię z omańskiego srebra, kadzidło uzyskiwane z żywicy kadzidłowca. We wschodniej z kolei rozejrzeć się można za artykułami spożywczymi – mięsem, rybami, przyprawami. Kupujemy tu daktyle, ale uważać należy na kraj ich pochodzenia – często importowane są z krajów ościennych, głównie z Arabii Saudyjskiej.

Tradycyjne pieśni

Kierujemy się do fortu. Cena wstępu dla Omańczyków – 2 OMR, wszyscy pozostali płacą 5 OMR (ok. 50 zł). Czyli jest to już kolejne miejsce, w którym spotykamy się z taką praktyką – prym w tym wiodła dotychczas Sri Lanka. Na wejściu zaczepia mnie mężczyzna, który organizuje indywidualnym turystom wycieczki. Rozmawiamy chwilę, ale większość słów zagłusza zespół tradycyjnie ubranych mężczyzn wyposażonych w wyginające się przy potrząsaniu miecze oraz niewielkie tarcze i odśpiewujących jakieś piosenki. Pytam przewodnika o treść – ponoć panowie śpiewają ogółem o życiu codziennym i zbiorach, które w tak trudnym klimacie jeszcze bardziej zyskują na znaczeniu.

Omańskie specjały

Zanim zaczniemy zwiedzanie, kierujemy się do miejsca, w którym pod zadaszeniem siedzi kilka kobiet. Coś smażą. Tylko co?! Niestety nie mogę się z nimi dogadać, ponieważ ani słowa nie mówią po angielsku. Pachnie to intrygująco, więc porozumiewając się trochę na migi z chęcią kosztujemy lokalnych pyszności. W Omanie nie jest wcale tak łatwo o coś typowo omańskiego (można spróbować tu ze względu na licznych imigrantów wielu najróżniejszych kuchni świata), dlatego takiej okazji tym bardziej nie możemy przegapić. Kupujemy niewielkie placuszki z mięsem, cebulą i przyprawami (200 baisa, czyli ok. 2 zł) oraz omani bread (300 baisa – ok. 3 zł) – cieniutki chlebek upieczony na czymś w rodzaju umieszczonej na żarze patelni. Podany z dodatkami w postaci jajka, śmietankowego serka i syropu z daktyli przyjemnie chrupie przy każdym kolejnym kęsie. Placuszki (nazwy podanej przez jakiegoś mężczyznę stojącego chwilę obok niestety nie zapamiętałam…) też są pyszne. Tłuste, ale aromatyczne, lekko pikantne. Nie mogąc się oprzeć kupujemy jeszcze kilka.

Fort w Nizwie

Nieco posileni możemy udać się na zwiedzanie fortu. Budowla powstała w 1650 roku na fundamentach innego fortu, który stał w tym miejscu już od XII w. Strategicznie położenie na skrzyżowaniu ważnych szlaków oraz bogactwa naturalne Nizwy kusiły wielu wrogów, przez co budowla musiała być naprawdę potężna. Fundamenty sięgają ponoć 30 metrów wgłąb ziemi! Fort ten wyróżnia w szczególności ogromna, wysoka na 30 metrów wieża o średnicy 36 metrów. To podobno największa wieża, jaką zobaczyć można na Półwyspie Arabskim. Robi wrażenie! Jej owalny kształt wraz z 24 stanowiskami artyleryjskimi pozwalał na obronę z każdej możliwej strony (aktualnie na szczycie wieży zobaczyć można pozostawione jedynie 4 działa). Jednak ostrzał armatni nie był jedyną bronią – strażnicy wyposażeni byli w muszkiety, a w razie dostania się wroga na teren fortu, wylewano na niego przez specjalne otwory wrzącą wodę lub gorący olej. Ci, którzy przebywali w forcie, dzięki piwnicom i temu, że powstał on nad podziemnym strumieniem, przez długi czas nie musieli martwić się o brak zapasów.

Gdy tak kręcimy się po najróżniejszych pomieszczeniach, w pewnym momencie tracę orientację. Czuję się jak w jakimś wielkim labiryncie! W środku podziwiać można wystrój w postaci oryginalnych mebli, garnków, talerzy, wystawy biżuterii. Jest tego naprawdę sporo!

Zguba

Gdy tak spacerujemy pomiędzy chłodnymi murami orientuję się, że zgubiłam kolczyk. Jeden z moich ulubionych… Próbuję za wszelką cenę przypomnieć sobie, gdzie to mogło nastąpić, ale mam pustkę w głowie. Na kozim targu? Może na suku? Gdzieś po drodze? W końcu przypominam sobie, że może spadł mi po wyjściu z samochodu? Przebierałam się w aucie, więc może to był ten moment? Zresztą wydawało mi się, że słyszałam wtedy dźwięk upadającego przedmiotu. Jedyna nadzieja. I rzeczywiście, później znajduję zgubę obok zaparkowanego koło nas auta. Cały, nikt go nie zmiażdżył! Trochę nam to szczęście tu jednak dopisuje.

Coffee shop i „sok” daktylowy

Po zwiedzaniu fortu mamy zamiar wrócić do auta, ale naszą uwagę przykuwa coffee shop, w którym oferują sok z daktyli. Daktyle do soczystych owoców nie należą, ale ciekawość zwycięża – siadamy i zamawiamy daktylowy napój, do tego dochodzi jeszcze sok z mango i jeszcze dwa fikuśnie zawieszone nad talerzem z frytkami i sałatką szaszłyki w ostrym sosie. Całość kosztuje nas jakieś 55 zł. Jak na centrum turystycznego miasta i bliskość jednej z największych atrakcji – tragedii z ceną nie ma.

Obawiamy się, czy damy radę wyjechać z parkingu – jak zostawialiśmy samochód, kierowcy zaczynali już parkować tuż za nami uniemożliwiając wyjazd prawidłowo zaparkowanych aut. Na szczęście jednak parking na tyle opustoszał, że bez problemu wyjeżdżamy rzucając tylko uprzednio okiem na sprzedawane obok dywany. No tak, targ kóz dawno się skończył, to i uczestnicy wydarzenia również rozjechali się w większości z nowymi nabytkami do swoich stad.

Faladż na liście UNESCO

Już mamy jechać dalej, gdy przypominam sobie, że Nizwa to nie tylko targ kóz i fort. Jest tu także także wpisany na listę UNESCO 16 lipca 2006 wraz z czterema innymi faladż Daris – system irygacyjny charakterystyczny właśnie dla Omanu. Daleko jechać nie musimy. Odkryty na długości 200 metrów faladż znajduje się w niewielkim parku, w którym odpoczywa właśnie sporo miejscowych. Poza nami jest tu tylko jeden mężczyzna o europejskich rysach. Spacerujemy brzegiem wyłożonego kamieniami i cegłami kanału – jest dość głęboki i zaskakująco szeroki. Ponoć można się tu kąpać, bo system ten nie służy jako źródło wody pitnej, ale widzimy kilka osób, które garnkami na wysięgnikach sięgają po wodę, która zaraz posłuży do przyrządzenia obiadu na rozpalonych już w wielu miejscach paleniskach. Ale chciałoby się zanurzyć w tej wodzie przy takiej temperaturze… Gdy dochodzimy do końca części puszczonej na powierzchni, zauważamy mężczyznę, który w ustronnym miejscu leży sobie w wodzie w stanie totalnego relaksu. Ciekawe, czy pływające tu ryby go nie podgryzają (w wielu miejscach spotkać można ryby, które bardzo chętnie skubią martwy naskórek).

Długo tu niestety nie zabawiamy, bo samochód zostawiliśmy poza parkingiem – niewielki plac przy wejściu był całkowicie zapełniony, a tak szkoda było nam nie zajrzeć tu chociaż na chwilę. Zaparkowaliśmy w końcu pod czyimś prywatnym ogrodzeniem. Nie wyglądało to na złamanie jakiegoś zakazu, ale kto wie…?

Fort Bahla

Kierujemy się do Bahli, w której znajduje się największy i najstarszy (najbardziej wiekowa część powstała ponoć w VI w. p.n.e.!) fort Omanu wpisany w 1987 roku na listę UNESCO. Zazwyczaj forty otwarte są do 16:00, więc jako że dochodzi 14:00, mamy prawie pewność, że szybko zwiedzimy to forcisko i ruszymy dalej. Zapominamy jednak o pewnym drobnym szczególe. Jest piątek, dla muzułmanów dzień wolny, dzień święty. Fort w Bahli czynny jest do… 11:00. Jest piękny i ogromny, ale niestety tym razem nie przekonamy się o tym, jak wygląda w środku. Składająca się z trzech cześć twierdza remontowana w latach 1988-2012 (!!!) powstała w wyniku kilku przebudów. Aktualnie pomieszczenia są podobno puste, ale i tak żałuję, że się spóźniliśmy. Chętnie spojrzałabym na okolicę z tych murów!

Skoro musimy obejść się smakiem, wracamy na trasę w stronę Wadi Ghul – jednego z najgłębszych kanionów świata.

Niespodzianka!

Zanim jednak miniemy ostatnie zabudowania, robimy zakupy. Z racji dnia wolnego (piątek do taka nasza niedziela) większość sklepów jest pozamykana, ale trafiamy na Tanuf Supermarket, w którym to kupujemy pieczywo i mleko. Już od jakiegoś czasu właśnie ten biały napój najlepiej sprawdza się nam na wyjazdach szczególnie do ciepłych miejsc. Mleko UHT jest tu co prawda robione z mleka w proszku (takie typowe niby to prosto od krowy kosztuje duuużo więcej), ale tak czy siak doskonale gasi pragnienie.

Gdy jesteśmy przy kasie, kasjer pyta skąd jesteśmy. Zanim zdążymy odpowiedzieć, zasypuje nas gradem kolejnych pytań, jednak najbardziej czeka na opinię, czy podoba się nam Oman. Pada też odmiana znanego nam z Jordanii Welcome to Oman. Jeszcze nie zdążamy do końca odpowiedzieć, gdy pojawia się obok nas inny mężczyzna. Bez słowa wręcza nam dwa kubki pokrojonych owoców arbuza i mango. Nie za bardzo wiemy o co chodzi, ale szybko zostajemy uświadomieni – to prezent. Ale jak to? Jesteśmy w szoku! Obcy mężczyzna robiący w tym samym czasie zakupy tak po prostu ufundował nam owocową przekąskę. Niesamowicie miły gest! Ale trzeba przyznać – Omańczycy są bardzo otwarci i przyjaźnie nastawieni do turystów. Mam nadzieję, że zwiększająca się popularność ich kraju tego nie zepsuje. Ok, inaczej. Mam nadzieję, że przybysze nie zaczną tego nadużywać tak jak to słyszy się chociażby o Gruzji…

W drodze do Wadi Ghul

Początkowo asfaltowa droga jest ok, chociaż nasz samochód jest nieco za słaby na pokonywanie stromych wzniesień i zakrętów. Niby Toyota Prado z napędem 4×4, ale silnik to chyba zamontowali tu najsłabszy jaki tylko był możliwy. Później asfalt się kończy. Przez ok. 6 km jedziemy szutrówką, ale wciąż nie jest tak źle – da radę podjechać i osobówką. Później znów jest asfalt i na końcowym odcinku zaczyna się fragment, po którym zdecydowanie odradzam jazdę osobówką. Wertepy takie, że można uszkodzić podwozie. A tego ubezpieczenia mogą nie objąć.

Autostopowicz

Zostały nam ostatnie 2 km. Nagle zaczepia nas na drodze jakiś dziadek. Kierowca samochodu przed nami zupełnie go zignorował, my jednak przystajemy. Dziadek mówi coś po arabsku, pokazuje na tył samochodu, łapie za klamkę. Podwózka? Niech będzie, tylko dokąd?! Okazuje się, że na końcu trasy jest kilka prowizorycznych domków, a jeden z nich zamieszkuje właśnie nasz autostopowicz. Ludzie tu trudnią się sprzedażą znalezionych w okolicy ciekawych skał i skamieniałych muszli.

Wadi Ghul

Dziadek na parkingu wysiada i odwdzięcza się pokierowaniem nas na odpowiedni szlak w kanionie. Wszyscy (ok, to za dużo powiedziane… ta garstka mijanych przez nas ludzi) idą w butach trekingowych, my zupełnie o tym nie pomyśleliśmy… Postanawiamy tylko zajrzeć na szlak, ale w efekcie przechodzimy w turystycznych sandałach bez żadnego problemu aż 1/3 trasy (jednak mimo wszystko zalecam tu dobre, kryte buty). Niestety nie jesteśmy w stanie dojść do końca, bo robi się późno, za 1,5 godz. zajdzie słońce. Drugi problem to zrywający się coraz silniejszy wiatr. Jak tak dalej pójdzie, przejście wąskim szlakiem może być zbyt niebezpieczne. Momentami porywy złowieszczo huczą obok nas, brzmi to naprawdę groźnie.

Jednak żeby zobaczyć kanion wcale nie trzeba wchodzić na szlak. Wystarczy zostawić auto na parkingu i podejść do krawędzi, lub zatrzymać się w punkcie widokowym na najwyższy szczyt Omanu – Jebel Shams.

W trakcie złotej godziny udajemy się w drogę powrotną – lepiej żebyśmy nie utknęli tu po zmroku. Mijamy przypominający fort ogromny ośrodek policyjny (wielokrotnie będziemy widzieli takie miejsca w różnych, nawet bardzo odosobnionych zakątkach Omanu) – mundurowi tłoczą się na wieżyczkach rozmawiając przez telefony. Wygląda na to, że to jedyne miejsca, gdzie mają bezproblemowy zasięg.

Zamek Jabreen

Gdy ściemni się zupełnie, docieramy jeszcze do zamku Jibreen. Oczywiście o tej porze jest już zamknięty, ale z zupełnie pustego parkingu możemy podziwiać jego ogrom (wewnątrz na 4 piętrach rozmieszczone jest 55 pokoi!). Następnym razem musimy tu przyjechać w godzinach umożliwiających odwiedzenie tego miejsca! To podobno najpiękniejszy zamek Omanu – rzeczywiście coś w tym musi być. Nie jest to fort, a właśnie zamek – nie ma charakteru czysto obronnego, bo zbudowany został w spokojniejszych czasach (w 1675 roku). Była to letnia rezydencja imama.

W drodze na południe!

Pora ruszać w drogę. Kierunek: Salala! Czeka nas kilkugodzinny przejazd bardzo monotonną trasą. Jest późno, jesteśmy zmęczeni, więc nie ułatwia to pokonania kilkuset kilometrów zupełnie prostą drogą łączącą Maskat z Salala. Bliżej Nizwy sytuację utrudniają jeszcze dodatkowo przebiegający przez drogę ubrani zupełnie na ciemno ludzie. Nie ma tu żadnych przejść dla pieszych czy świateł, więc muszą radzić sobie tak, jak się da. A to oznacza w Omanie przechodzenie w dowolnym miejscu nawet przez autostrady. Chyba nie chcę poznać statystyk śmiertelności pieszych…

Spodziewałam się, że z dala od miast ruch na drodze o tak późnej porze będzie niewielki, ale jedzie na południe zaskakująco sporo samochodów ciężarowych. Wymieniamy się za kierownicą, ale w końcu i tak zaczynamy oboje usypiać. Czas najwyższy na nocleg. Drugi w plenerze. Zjeżdżamy z głównej drogi w nitkę łączącą ją z drogą poprowadzoną wybrzeżem i zatrzymujemy się w pierwszym lepszy miejscu – chyba będą tu poszerzać drogę, bo wygląda to na przygotowania do tego. Szybko rozkładamy tylne siedzenia, wyciągamy śpiwór i zapadamy w krótką drzemkę. Bez materaca czy chociażby maty jest niesamowicie twardo, ale jesteśmy tak wymęczeni, że nie robi to nam zbytniej różnicy.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli zostaniesz tu ze mną na dłużej i pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj