Islandia: Kierunek Interior! Obszar geotermalny Hveravellir

W trakcie kilku odbytych na Islandię podróży koncentrowaliśmy się głównie na tych atrakcjach, które w ciągu sezonu wakacyjnego dostępne są tak naprawdę i zwykłym samochodem. Teraz przyszła wreszcie pora na coś, do czego niezbędne jest auto z napędem 4×4 – Interior. Niedostępne przez wiele miesięcy w roku wnętrze wyspy kusiło mnie już od dawna. Na początek wybraliśmy obszar geotermalny Hveravellir. Niesamowite miejsce!

Dzień 1, 13.09.2019 część 1/2

Kolejną przygodę z Islandią czas zacząć! Lądujemy o czasie. Gdy wychodzimy do części wspólnej hali przylotów nigdzie nie widzimy przedstawiciela wypożyczalni – może właśnie odwiózł pierwszą grupkę chętnych na auto do biura. Jeden szybki telefon i już po kilku minutach my również wraz z inną parą pakujemy się do busa i jedziemy po auto. Konieczne jest spisanie danych z prawa jazdy i już możemy śmigać (z ograniczeniem prędkości do 90 km/godz.!) po islandzkich drogach naszym Mitsubishi Pajero.

Czemu wybór tej firmy? Mają w ofercie auta terenowe z bardzo dobrym pakietem ubezpieczeniowym w cenie (z polisy wyjęte są tylko koła i podwozie, aczkolwiek nawet przy uszkodzeniach tych części są szanse na dogadanie się), poza tym to nie pierwszy raz, jak bierzemy od nich samochód. Jedno o czym należy pamiętać to to, że ubezpieczenie nie obejmuje przejazdów przez rzeki, ale tak naprawdę nie ma wypożyczalni, która zapewniałaby taką polisę.

Zanim wyjazd zaczniemy na dobre, kierujemy się do Reykjaviku – w mieszkaniu naszych znajomych dzięki ich uprzejmości i pod ich nieobecność spędzimy kilka godzin tej krótkiej nocy. Mimo, że śpimy raptem 3 godz., pobudka wychodzi nam nadzwyczaj dobrze – chyba przez to, że niecierpliwie czekamy na to, co przyniesie ten dzień.

Thingvellir po raz kolejny

Kierujemy się najpierw w stronę Silfry – szczeliny międzykontynentalnej w parku narodowym Thingvellir. Tyle razy już tu byliśmy i za każdym razem zapominałam o jednym – mając aparat do zdjęć podwodnych mogłam przecież zajrzeć pod powierzchnię bez konieczności nurkowania! Niestety z rana na zdjęcia jest w wodzie zbyt ciemno…

Thingvellir to równina zgromadzenia, miejsce, w którym odbył się najstarszy na świecie – pierwszy – parlament. O tej porze jest tu wyjątkowo pusto. Okolica przybrała już jesienne barwy – w wielu miejscach widać czerwienie i złoto. Gdzieniegdzie zauważam grzyby – maślaki i inne, których nazwy niekoniecznie znam. Jest pięknie! Ale zimno. Coś zaczyna kropić, ale ogółem zapowiada się nam ładny, słoneczny dzień!

Gdy tak próbuję zrobić zdjęcie lub nakręcić fragment filmu spod wody w Silfrze, stoję zanurzona prawie pod kostki – mimo że moje buty wytrzymują (póki co) zalanie, czuję zimno. Woda jest lodowata! Nie wyobrażam sobie kąpieli w takich warunkach. Chociaż z drugiej strony… Gdybym tylko umiała lepiej pływać, chętnie skorzystałabym ze zorganizowanego snorkelingu w piance i z płetwami. To dopiero musi być przeżycie w tak krystalicznej wodzie pomiędzy dwiema płytami kontynentalnymi.

Przy okazji tego krótkiego pobytu w Thingvellir dowiadujemy się, że zmieniła się nieco zasada opłacania parkingu. Do tej pory stały tu parkometry, które drukowały bileciki do umieszczenia za szybą. Aktualnie w niewielkich wiatach zamontowane zostały małe urządzenia, na których należy podać numery tablicy rejestracyjnej, dokonać opłaty i… tyle. Żadnych bilecików, żadnych fruwających tu potem papierów. Wszystko idzie zdalnie. Opłata jednak nie zmieniła się i w dalszym ciągu wynosi 750 ISK za cały dzień pobytu w tym miejscu (ok. 24 zł).

Gejzery w jesiennej oprawie

Przechodzimy się jeszcze kanionem pod wodospad Oxararfoss (według legendy w Sylwestra woda spadająca tu z urwiska staje się winem!) i kierujemy się dalej w stronę Interioru. To nasz główny cel tego wyjazdu. Zanim jednak wjedziemy na drogi F (to oznaczenie dróg w Interiorze, po których mogą poruszać się jedynie pojazdy z napędem na 4 koła), zatrzymujemy się jeszcze na moment przy słynnych gejzerach. Wybuchający regularnie Strokkur nie zawodzi oczekujących na jego spektakl, a Geysir dalej spokojnie drzemie. Zaglądamy do sklepu z pamiątkami – kiedyś można było tu kupić ciekawostkę w postaci puszkowanego islandzkiego powietrza, teraz jednak puszek nigdzie nie widzę. Zmienił się trochę pamiątkowy asortyment. To co jednak pozostało, to całe mnóstwo maskotek maskonurów i oczywiście islandzkie swetry. Niestety nie wyglądają mi na oryginalnie robione na drutach… Ale może się mylę.

W sklepiku z pamiątkami dostępna jest tym razem inna ciekawostka – przypominające opakowania z lekami butelki zawierające fragment lodowca Snaefellsjokull („włóż torebkę z wodą do zamrażalnika i poczekaj aż zamarznie – będziesz mieć swój własny, oryginalny kawałek lodowca!”), islandzkie monety, znaczki pocztowe, popiół i lawę z wulkanu Eyjafjallajokull (czyt. Eijafjatlajokutl) a także islandzkie zioła, z których przygotować można 1 l naparu. Ja się pytam, kto to wymyśla…

Wietrzny Gullfoss

Po trasie wypada nam jeszcze jedna z największych islandzkich atrakcji wchodzących w skład Złotego Kręgu – składający się tak naprawdę z dwóch oddzielnych kaskad wodospad Gullfoss.  Jesteśmy dosłownie tuż obok, więc szkoda nie zatrzymać się chociaż na moment.

Podjeżdżamy na parking leżący niżej, tuż przy dolnym tarasie widokowym i ścieżce prowadzącej nad wodospad. Nie wiem, który już raz tu jesteśmy, ale przy każdej kolejnej okazji okolica wygląda zawsze inaczej. Teraz trawy nieco złocą się w porannym słońcu. Zejście nad wodę jednak odpuszczamy. Mimo dość wczesnej pory trochę tu tłoczno od wycieczek Azjatów. Jest ich tu pełno! Nie wiem, czy wcześniej nie zauważyłam tego zjawiska czy też akurat tak trafialiśmy, że wycieczek takich było niewiele. Tak patrzę na tych ludzi i większość zdecydowanie nie jest ubrana odpowiednio do islandzkich warunków.

Kierunek: Interior!

W końcu wjeżdżamy do wnętrza wyspy. Za nami kieruje się kilka terenowych jeepów na ogromnych kołach, skręcają jednak do jakichś zabudowań mijanych po drodze. My za to jedziemy dalej. Przez długi czas nie mijamy żadnego samochodu. Jest surowo, pięknie. Droga F35 będzie chyba jedną z moich ulubionych – nie jest wymagająca, chociaż podwyższone zawieszenie daje nam spokój ducha (tak naprawdę na upartego dałoby się nią przejechać zwykłą osobówką, ale zasady to zasady – na drogi F wjeżdżamy tylko i wyłącznie autem z napędem 4×4). Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Okolica pełna jesiennych barw zmienia się zaraz w kamienną pustynię, następnie widzimy przed sobą pokryte śniegiem góry, gdzieś z boku majaczy zielone od mchu wzgórze… Pełna różnorodność! Kierujemy się do Hveravellir.

Na horyzoncie majaczy nam szeroka rzeka – w Interiorze na wielu rzekach brakuje mostów, trzeba przekraczać je w miejscu brodów, tu jednak na szczęście zbudowana została przeprawa. Przejazd przez tak rwący nurt byłby bardzo niebezpieczny. W sumie tak naprawdę nierealny nawet takim autem, jakim dysponujemy. Jak się wkrótce okaże, na F35 nie ma przakraczania żadnej rzeki, także jest to trasa idealna na pierwszy kontakt z Interiorem.

Pustka przed nami naznaczona jest od czasu do czasu jedynie niewielkimi krzewinkami, które o tej porze roku przybrały już złoto-pomarańczową barwę. Są tak niewielkie, że początkowo w trakcie jazdy trudno dopatrzeć się, że to krzaki. W tych warunkach jednak – smagane non stop wiatrem – nie wykształciły jakiegoś bardziej wyrośniętego nad powierzchnię pokroju. Czasem na horyzoncie majaczą nam góry, z daleka widzimy lodowiec Hofsjokull.

Obszar geotermalny Hveravellir

Pokonując kilka sporych, pomarańczowych (skąd się tutaj wziął ten kolor?!) kałuż, w końcu dojeżdżamy. Nauczona doświadczeniem wysiadam przytrzymując drzwi i jest to dobry pomysł – nagły podmuch szarpie mocno, ale udaje mi się wyjść w miarę bez problemów. Wyrwane przez wiatr drzwi samochodu to niestety nierzadkie zjawisko, podobnie jak uszkodzone kamieniami szyby czy lusterka, dlatego też dobrze pomyśleć zawczasu o odpowiednim ubezpieczeniu. IcePol takie szkody ma wliczone w cenę wynajmu, jednak mimo wszystko wolałabym oddać samochód w takim stanie, w jakim go wzięliśmy.

Wiatr wściekle dmie, idziemy jednak przejść się wokół obszaru geotermalnego, do którego właśnie dotarliśmy. Za domkiem z porośniętym (częściowo) trawą dachem kierujemy się w stronę jaskini  Eyvindarhellir. Jaskinia jest niewielka i moim zdaniem zupełnie niewarta fatygi, jednak widoki dookoła to już inna sprawa. Zawracamy w stronę ścieżki otaczającej gorące źródła.

Nagle znajdujemy się w zupełnie innym środowisku – roztaczają się przed nami widoki na syczące fumarole, gotujące się jeziorka, głębokie zbiorniki wodne z niesamowitą kolorystyką dookoła, dziwne formacje wyglądające jak z gipsu. Koloru okolicy dodają jeszcze dodatkowo zamierające już powoli trawy. Towarzyszy nam tak charakterystyczny dla obszarów geotermalnych zapach  zgniłego jajka czyli siarkowodoru.

W siarkowych wyziewach kręcimy się pośród poszczególnych cudów natury o niełatwych do prawidłowego wymówienia nazwach (Raudihver, Eyvindarhver, Oskurholl, Graenihver, Blahver, Gamli Fagrihver),  aż docieramy do niewielkiego budynku na początku trasy. Tuż obok znajduje się gorące źródło! Moim zdaniem jest to jedno z najbardziej urokliwych islandzkich gorących źródeł – co prawda malowniczości odbierają mu poprowadzone wierzchem rury doprowadzające do zbiornika gorącą i zimną wodę, jednak ogromny plus stanowi niewielki wodospad nieopodal. Akurat do wody wchodzi trójka osób.

Przez chwilę zastanawiam się, czy nie warto byłoby do nich dołączyć, ale kolejny podmuch wiatru sprawia, że jeszcze szczelniej zasuwam suwak od kurtki. Przy tych lodowatych powiewach nie uśmiecha mi się za bardzo przebieranie w kostium kąpielowy i z powrotem. Kąpiel w tym źródle kosztuje 500 ISK (ok. 15 zł), podobnie wyceniona została możliwość skorzystania z toalety i prysznica w położonych przy parkingu oddzielnych budynkach.

Porządku pilnuje tu przedstawicielka islandzkiej Agencji ds. Ochrony Środowiska. Gdy nieświadoma schodzę na brzeg gorącego źródła, niemal natychmiast pojawia się obok z informacją, że w traperach nie wolno tu wchodzić. Żebym wiedziała, że jest taki zakaz w życiu bym tu nie zeszła – kobieta pokazuje swoje tenisówki i mówi, że takie buty nie szkodzą. Ok, szybko ewakuuję się z powrotem na schodki. Przydałaby się tabliczka informacyjna….

Ku rozstajowi dróg

Ostatni rzut oka na Hveravellir i wracamy do auta. Znaną już trasą kierujemy się w stronę rozwidlenia drogi, nieco odważniej przejeżdżam przez pomarańczowe kałuże. W pewnym momencie wiatr tak zawiewa, że cała woda spod kół ląduje na masce. Czystego tego auta to my tym razem nie zwrócimy… Brud szybko zasycha na szybach, jednak możemy liczyć na przeczyszczenie ich przez padający w dalszej części wyjazdu deszcz.

Na rozstaju dróg skręcamy w lewo. Krajobraz znów zmienia się jak w kalejdoskopie, jesteśmy coraz wyżej, coraz bliżej ośnieżonych gór. Mijamy Kerlingarfjoll Mountain Resort i wjeżdżamy na drogę, na której zdecydowanie przyda się samochód z napędem 4×4 (konieczne jest tu podwyższone zawieszenie). Ktoś nie chcąc ryzykować zaparkował swoją wypożyczoną Dacię Duster na początku tego fragmentu trasy, ale da się go przejechać i tym autem. Wertepy, spore dziury, wystające kamienie – to nie jest coś, co będzie możliwe do pokonania zwykłą osobówką. Do tego na drodze pojawia się śnieg. Całkiem sporo śniegu! Zastanawiamy się przez moment nad naszymi oponami, ale samochód gładko sunie naprzód.

Zbliżamy się do kolejnej – jednej z największych – atrakcji Interioru. To będące obszarem geotermalnym kolorowe góry Kerlingarfjoll. Niby kolorowymi (tęczowymi) górami zwie się Landmannalaugar, ale Kerlingarfjoll również w pełni zasługuje na to miano. Wkrótce przekonasz się dlaczego!


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do moich pozostałych relacji z Islandii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj