Sri Lanka: Znów nad oceanem

Tissamaharama specjalnego wrażenia na nas nie zrobiła, więc dość szybko uporaliśmy się z jej pobieżnym obejrzeniem. Tempo było w sumie wymuszone – jako że przy obchodzeniu świętych miejsc wymagane jest zdjęcie butów, gorące podłoże parzyło niesamowicie stopy. Wieczór spędziliśmy nad oceanem. Do wybrzeża zbliżała się burza – takiego koloru nieba jeszcze wcześniej nie widziałam!

Dzień 9, 23.01.2015, część 2/2

Po powrocie z safari udaliśmy się na krótkie zwiedzanie Tissamaharamy. Miasto to jest głównie bazą wypadową na wycieczki do parku narodowego Yala, ale zobaczyć tam można interesującą stupę przyozdobioną u góry ornamentami w kształcie dużych liści. Stupa ta nazywa się Santagiri Dagoba.

Sri Lanka 2015

Standardowo obeszliśmy tę stupę dookoła, jednak trochę się spieszyliśmy, bo podłoże było tak nagrzane, że ledwo dawało się po nim chodzić. Gdy mieliśmy się już zbierać, nieśmiało podszedł do nas jakiś chłopak i zaproponował, że może nam zrobić wspólne zdjęcie. Po fakcie poprosił jeszcze o zrobienie mu zdjęcia z mężem. Cyknęłam fotkę jego telefonem i naszym aparatem. Widać było, że chętnie zrobiłby sobie zdjęcie i ze mną, ale chyba zabrakło mu śmiałości. Niestety ja nie wyszłam z tą inicjatywą – ziemia tak parzyła mi stopy, że marzyłam o jak najszybszym założeniu butów. Żebym tylko nie zapomniała wtedy zabrać z walizki awaryjnych skarpetek… Robiło się coraz bardziej gorąco, nawet Kusumsiri był zaskoczony tak wysoką temperaturą.

Na parkingu Kusumsiri zasponsorował nam drobną przekąskę w postaci owocu granatu. To był chyba jedyny owoc, który mi tam nie smakował. Granaty które do tej pory próbowałam, były zawsze soczyste i słodkie. Ten był bardzo cierpki i zupełnie niesmaczny. Może był po prostu niedojrzały. Granaty i flaszowce sprzedawane były z obwoźnego stoiska, jakim był rower.

W końcu przyszedł czas na ruszenie w dalszą drogę do Tangalle. Z ulicy roztaczał się piękny widok na okoliczne pola ryżowe i stupę Santagiri.

Tissamaharama leży nad zbiornikiem Tissa Wewa – zbudowany on został prawdopodobnie w II w.p.n.e. Jezioro to na pewno będzie interesujące dla miłośników ptaków – zbiornik upodobały sobie liczne czaple, pelikany oraz inne ptactwo wodne.

Po paru kilometrach zatrzymaliśmy się pod kolejną stupą – Yatala Dagoba. Z chęcią wyszliśmy z samochodu, ale szybko tego pożałowaliśmy. Na zewnątrz było jak w piekarniku… Podeszliśmy pod dagobę z zamiarem obejścia jej wokół. Jednak jak tylko ściągnęliśmy buty, natychmiast włożyliśmy je z powrotem. Tam się nie dało ustać sekundy! Ziemia była tak niesamowicie rozpalona, że nie było możliwości postawienia na niej stopy. Zrobiłam tylko kilka zdjęć z bezpiecznej odległości (czyli takiej, która nie wymagała ściągnięcia butów) i zrezygnowani szybko wróciliśmy do samochodu.

Kierując się do Tangalle, znów trafiliśmy do regionu, w którym licznie produkowany jest z bawolego mleka kurd. Stoisk było całe mnóstwo. Poprosiłam Kusumsiri, żeby zatrzymał się przy jednym z nich. Po raz kolejny zaprezentowano nam, że sprzedawany tam kurd jest świetnej jakości – po przekręceniu naczynia do góry nogami, nawet się nie poruszył. Standardowo spróbowaliśmy go i kupiliśmy dwa naczynia za 400 rupii (11,5zł).

Kurd przygotowywany jest z mleka bawolic. Sporo ich wałęsa się przy drogach.

IS_DSC_0686

W jednej z mijanych miejscowości widzieliśmy niewielką świątynię poświęconą Buddzie. Zadziwiające jest, w jak różny sposób jest on przedstawiany. Każda figura jest inna. Budda przy tej świątyni skojarzył mi się z jakąś kreskówkową postacią…

IS_DSC_0674

W trakcie drogi widzieliśmy w końcu znaki ostrzegające o wędrujących tamtędy słoniach. Kierowca wytłumaczył nam, że kierunek wędrówki słonia zaznaczony na znaku jest faktycznym kierunkiem, w jakim będzie się przemieszczał. Jakiś czas później widzieliśmy znak ostrzegający o słoniach przechodzących drogę z lewej na prawą. Ciekawe czy to prawda.

IS_DSC_0675

Widzieliśmy czasem domki na drzewach rosnących pośród pól ryżowych. W naszej kulturze nie ma chyba dziecka, które nie marzyłoby o takim domku na drzewie. Przynajmniej ja zawsze o tym marzyłam… Na drzewach w ogrodzie próbowałam budować swoje skromne wersje, ale jakoś mi to nie za bardzo wychodziło. Dzieciństwo się skończyło, ale sentyment do domków na drzewie pozostał. Jednak na Sri Lance domki takie nie służą dzieciom. To schronienie dla rolników, którzy pilnują swoich upraw przed słoniami. Domek na drzewie jest bezpiecznym miejscem do spędzenia nocy, a w razie konieczności jest się na miejscu żeby od razu działać. Słonie potrafią zniszczyć plantację w ciągu jednej nocy, dlatego ci biedni ludzie muszą czuwać by chronić swoją własność.

Po przyjeździe do Tangalle pożegnaliśmy się z Kusumsiri – wieczór mieliśmy wolny.
Tangalle to niewielka miejscowość położona tuż nad brzegiem oceanu. W związku z tym na obiad nie było ryżu i curry, a owoce morza łowione gdzieś w okolicy. Jako że byliśmy bardzo głodni, od razu zdecydowaliśmy się na restaurację Kura Place położoną w bardzo bliskiej odległości od naszego hotelu. Przyciągnęła nas chyba swojska nazwa ;) Poza tym obawialiśmy się, że tuż nad brzegiem ceny będą dużo wyższe. Jak się później okazało – niekoniecznie…

Zamówiliśmy kalmary z frytkami oraz krewetki z warzywami. Na jedzenie trzeba było bardzo długo czekać i było drogie, jedynie napoje i soki były sporo tańsze niż w poprzednio odwiedzanych przez nas restauracjach. Ceny? Kalmary kosztowały 880 rupii (25zł), krewetki – 990rupii (28zł), standardowa butelka piwa Lion 660ml – 300 rupii (8,4zł), doliczono także podatki 217 rupii (6zł) i zostawiliśmy dla wyrównania rachunku napiwek 123 rupii (3,45zł) – łącznie 2500rupii czyli jakieś 70zł. Jednak na szczęście zamówione dania przygotowano bardzo smacznie.

Dzień zakończyliśmy wizytą na brzegu oceanu. W Tangalle plaży prawie nie było – fale były na tyle duże i silne, że miejscami dochodziły prawie pod same stoliki okolicznych restauracji umieszczone na niewielkiej skarpie. Nikt nie miał odwagi kąpać się w takich warunkach. Bardzo liczyłam na kąpiel w oceanie, ale jako że nie jestem zbyt dobrym pływakiem, musiało mi wystarczyć zamoczenie nóg. A do tego zbierało się na burzę.

Początkowo zerwał się silny wiatr, jednak zaraz wszystko ucichło. Zrobiło się tak niesamowicie parno i duszo, że pot lał się z człowieka nawet w bezruchu. Nad oceanem i na zachodzie było piękne czyste niebo, ale od północy zbliżała się burza. Błyskało się i grzmiało coraz mocniej. Na szczęście w czasie spaceru burza nas ominęła.

IS_DSC_0725

Przechodząc po tamtejszej plaży, warto zwrócić uwagę pod nogi. W wielu miejscach w piasku mają ukryte norki niewielkie kraby, które bardzo ciężko zauważyć. Ich ubarwienie łudząco przypomina piasek, po którym się chodzi. Kraby te są niesamowicie szybkie. Gdyby nie ich ucieczki, nie byłabym w stanie odróżnić ich od otaczających ziarenek piasku.

IS_DSC_0696

Gdy zeszliśmy z plaży, spojrzeliśmy przez ogrodzenie na niewielki zbiornik wodny po drugiej stronie drogi. Pierwszy raz miałam okazję podziwiać mangrowce (zarośla namorzynowe). Jak się później okazało, był to pierwszy, ale nie ostatni raz. O wycieczce pośród namorzynów napiszę w jednym z kolejnych wpisów.

Po spacerze trafiliśmy jeszcze na koniec dnia do jednej małej restauracji tuż nad brzegiem, w której chcieliśmy skosztować koktajlu z owoców morza. Miały się w nim znaleźć różne gatunki ryb, krewetki, kalmary, homar i krab. Niestety w restauracyjnej lodówce znalazły się jedynie krewetki i jakieś 2 rodzaje ryb. Pozostałych składników zbrakło. Mimo wszystko zamówiliśmy ten koktajl i do tego sok z mango (230 rupii czyli 6,40zł) i z papai (220 rupii czyli 6,20zł). Składniki dania najpierw nam pokazano, a później wzięto się za pracę. Soki były przepyszne, miałam ochotę przyssać się do słomki i swoje mango wypić na raz. Dodano do nich lód. Koktajl też był niczego sobie, do tego na koniec uczciwie policzono go nam taniej (600 rupii czyli ok.17zł). Co ciekawe, warto poszukać kolacji właśnie w restauracjach tuż przy plaży – ceny są tam niższe niż w odwiedzonej przez nas wcześniej restauracji Kura Place leżącej z dala od brzegu.

Zbierając się do wyjścia, natknęliśmy się na jeszcze inny gatunek gekona. Byłam świadkiem upolowania przez niego jakiegoś świerszcza. Te zwierzaki są naprawdę niesamowicie szybkie – zapolowanie i zjedzenie owada zajęło mu kilka sekund.

IS_DSC_0824 modified

Wracając z plaży zajrzeliśmy na stoisko ze świeżymi owocami. Gdy spytałam o cenę papai, nie dowierzałam w to, co usłyszałam. Papaja – niezależnie od wielkości – kosztowała 100 rupii. A to daje ok. 2,80zł za owoc ważący grubo ponad kilogram! Sprzedawca wybrał nam największy, najbardziej dorodny i dojrzały owoc i wziął się za jego obieranie. To był interesujący widok – obieranie papai nożem przypominającym maczetę szło mu nadzwyczaj sprawnie… Następnie owoc został pokrojony na 4 części i pozbawiony pestek. Później poprzez wbijanie widelca (sprzedawca więcej owocu nie dotknął), papaja trafiła do torebki. I tak oto mieliśmy deser. Do tego obowiązkowo wzięliśmy do picia młodego kokosa ściętego z palmy tego samego dnia rano. Po wypiciu zawartości, sprzedawca tradycyjnie rozłupał go na dwie części, zeskrobał miąższ, polał go syropem z kwiatu kokosa i dał do zjedzenia.

Jedna połówka owocu w trakcie rozłupywania spadła na ziemię, ale do środka nie dostał się piach. Pan niewiele myśląc podniósł go, lekko otrzepał i podał do zjedzenia. Kokos z syropem jest jeszcze lepszy. Poza tym kokos ten był nieco starszy niż kupiony poprzednio w górach i jego miąższ był mniej galaretowaty. Koszt kokosa – 50 rupii (1,40zł). Do tego zostaliśmy poczęstowani passiflorą. Pan wydłubał miąższ owocu do szklaneczki, dolał do niej syropu z palmy i podał nam wraz z plastikowymi łyżeczkami (wyglądały na sztućce wielokrotnego użytku). Fanką passiflory nie jestem, ale połączenie jej z syropem było ciekawym doświadczeniem o słodko- cierpkim smaku. Podpity kolega sprzedawcy po tym, jak dowiedział się, że jesteśmy z Polski, non stop powtarzał nam, że to jabłko Si Lanki. Koszt passiflory? 50 rupii (ok.1,40zł). Owoce na Sri Lance są naprawdę tanie. A do tego ich smak jest niesamowity. Można tam wyżyć praktycznie tylko na tych najróżniejszych owocach :)

IS_P1230055
Fot. Papaja – dla zobrazowania rozmiaru przedstawiona na teczce formatu A4

Niestety dopiero w domu zorientowałam się, że sprzedawca miał na straganie też drewniane jabłka, o których sporo wcześniej słyszałam i które bardzo chciałam spróbować. Niestety upał, zmęczenie i natłok wrażeń mnie na tyle przytłoczyły, że wtedy ich najzwyczajniej nie zauważyłam na tym stoisku. Pozostaje mi liczyć na to, że kiedyś wrócę na tę wyspę i uda mi się spróbować tego oryginalnego owocu.

Gdzieś wyczytałam, że drewnane jabłka są ogromnym przysmakiem słoni, jednak podnoszą temperaturę organizmu tych zwierząt, przez co słonie wpadają w pewnego rodzaju amok. Lepiej nie stać im wtedy na drodze.

CDN.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj