Sri Lanka: Zasłużony relaks. W deszczu… Plaża w Mirissie.

Po kilku dniach napiętego grafiku zwiedzania Sri Lanki, przyszła pora na dłuższą chwilę relaksu. Plaża w Mirissie nadawałaby się do tego idealnie, gdyby nie… deszcz. Mieliśmy zaznać kąpieli w oceanie i słońca na piasku, ale aura miała dla nas inne plany. To był jedyny dzień, kiedy padało.

24.01.2015 – dzień 10

Zgadniecie, jak wyglądało nasze śniadanie 10 dnia wyprawy? Bingo! Jajka, dżem i tosty. Dla urozmaicenia tego tradycyjnego śniadania dla turystów, otrzymaliśmy jeszcze sok.

Tangalle śniadanie

Szybko się spakowaliśmy i o umówionej godzinie czekaliśmy na kierowcę. Tym razem to Kusumsiri się spóźnił. Do tej pory jakoś nie udawało się nam szybko zebrać i zazwyczaj mieliśmy kilkuminutowe opóźnienia. Tego dnia to my czekaliśmy chyba z 10 min. Ale jako że 10 min. to nie tragedia, nie mogę narzekać na jego punktualność w trakcie tych 11 dni, które spędziliśmy na wyspie.

Jako że końcówka pobytu na Sri Lance była luźniejsza, nie mieliśmy konkretnych planów. Kusumsiri zawiózł nas najpierw na zupełnie pustą plażę. Palmy zwisające nad wzburzonym oceanem, plaża i malownicze kamienie… Widok był iście pocztówkowy. Gdybyśmy sami chcieli tam trafić, mielibyśmy marne szanse że znajdziemy to miejsce. Żeby wejść na tę plażę, trzeba było przejść przez jakiś hotel. Zejście ze skarpy na dół było świeżo dobudowane – musiało ulec zniszczeniu w trakcie tsunami. Były to zwykłe betonowe schody, widać było, że jeszcze niedokończone. Kusumsiri uciął sobie pogawędkę z kimś z hotelu, a my rozkoszowaliśmy siedzieliśmy na plaży. Rozkoszowałam się oceanem i piękną pogodą.

Gdy wróciliśmy z plaży zaproponowano nam jakiegoś drinka, ale odmówiliśmy, można było ruszać dalej. Jednak najpierw kierowca zabrał nas do miejsca, o którym zupełnie zapomniałam. Humana Blowhole. To nic innego jak skały z dziurą, przez którą przy odpowiednio silnych falach wytryskuje gejzer oceanicznej wody. Jeżeli chce się podziwiać tą atrakcję w godz. 8:00 – 19:00, należy wykupić

bilet, który kosztuje raptem 250 rupii (7zł). Przy kupnie biletów do Humana Blowhole dostałam od pana w kasie biletowej kwiatka :)
Zanim zdążyliśmy odejść od kasy, usłyszeliśmy że mamy dzisiaj szczęście, bo fale są wystarczające żeby móc coś zobaczyć.

Początkowo byliśmy tam sami, ale po jakimś czasie zaczęli przychodzić Lankijczycy. Ale i tak byliśmy tam jedynymi turystami.

Humana Blowhole (1)

Ktoś z obsługi zaraz się do nas przyplątał i co nieco opowiedział o tym miejscu. Później podpowiadał kiedy przygotować się do zrobienia zdjęcia. Co prawda podpowiedzi nie zawsze był trafne, ale ja aparat miałam przygotowany cały czas. Tak go ustawiłam, że nie musiałam nawet zerkać w wizjer. Wystarczyło naciskać szybko spust migawki.

Ustawiliśmy się przy barierkach i czekaliśmy. Po każdej fontannie byliśmy opryskani wodą – gdzie nie stanęłam, tam leciała słona mgiełka. Woda może tam wytryskiwać nawet na wysokość 30m! My niestety aż tak spektakularnych słupów nie oglądaliśmy, ale warto było tam pojechać i zobaczyć ten cud natury. Podobno dzień wcześniej fale były silniejsze, ale to co widziałam, zupełnie mi wystarczyło. Jako że napiwki na Sri Lance to rzecz nagminna, pan otrzymał od nas 20 rupii napiwku.

Humana Blowhole (2)

Po obejrzeniu kilku takich mniejszych lub większych fontann, udaliśmy się do niewielkiego centrum informacyjnego przy kasie biletowej. Można tam poczytać o samej atrakcji, ale też sporo o warunkach przyrodniczych południa wyspy. W szczególności informacje dotyczą wielorybów, które przepływają w tamtejszych okolicach w sezonie zimowo- wiosennym. Po wyjściu z centrum można z bliska przyjrzeć się kilku ogromnym kościom wieloryba – naprzeciwko wyjścia leży bodajże żebro oraz kręg z wielorybiego kręgosłupa. Kości są już lekko nadgryzione zębem czasu, ale dobrze obrazują ogrom zwierzęcia. O tym, jak wielkie jest to zwierzę mogłam przekonać się na własne oczy już następnego dnia, ale ciii… o tym przy okazji kolejnego wpisu ;)

Wracając do samochodu zajrzałam jeszcze na malowniczą plażę położoną między skałami w cieniu roślinności. Jedynymi obecnymi tam istotami były cztery psy leniwie wylegujące się w chłodnym, wilgotnym piasku. Chwilę przyjrzałam się też rybakom w ich tradycyjnych łodziach – katamaranach. Do tej pory zastanawiam się, jak oni mogą utrzymać równowagę w tych łódkach.

Humana Blowhole (7)

Przy ścieżce, którą szliśmy wcześniej, zaczęli rozstawiać się sprzedawcy różnych artykułów – słodyczy, owoców, ale głównie suszonych ryb. Na Sri Lance ryby suszy się bez żadnych specjalnych technologii – przekrawa się je na pół, czyści i rozkłada na słońcu. Ewentualnie ryby przykrywa się jakąśsiatką, żeby nie dobrały się do nich żarłoczne czaple. W kilku miejscach widzieliśmy takie suszarnie.

Na jednym stoisku kupiliśmy pokrojonego, naprawdę pysznego ananasa (100 rupii za torebkę – 2,80zł), a na drugim skusiliśmy się na maleńkie smażone w panierce rybki zawijane na wynos oczywiście w gazetę (6 sztuk za 120 rupii czyli jakieś 3,40zł). Niestety ani sprzedawczyni ani nasz kierowca nie potrafili powiedzieć mi, co to za ryby. Były jeszcze gorące i przyjemnie chrupały. Zjada się je w całości, ale jakoś do łebków i ogonków nie mogłam się przekonać. Sensacji żołądkowych nie odnotowałam, dlatego polecam taką przekąskę. Jest tam też niewielki sklep, w którym uzupełniliśmy zapasy wody i skusiliśmy się na piwo imbirowe. Z prawdziwym piwem nie miało ono zupełnie nic wspólnego, ale faktycznie było baaaaardzo imbirowe. Ostre, ale pyszne i orzeźwiające. Jeśli ktoś nie lubi imbiru – odradzam. Ceny niestety nie pamiętam, ale wydaje mi się że nie kosztowało więcej jak 100 rupii za 1,5l butelkę (2,80zł).

Humana Blowhole (8)

Kierowca zabrał nas do nieplanowanej wcześniej miejscowości – do Dondry. W mieście tym zwiedziliśmy (oczywiście boso) świątynię z licznymi rysunkami przedstawiającymi na ścianach m.in. sceny z życia Buddy. Wejście kosztowało „co łaska” – zostawiliśmy 100 rupii (2,80zł). Przy wejściu leży gruba księga, w której wszystkie obrazy zostały dokładnie opisanie także po angielsku. Jako że nie było szans, żeby przejrzeć tę księgę dokładnie, rzuciliśmy okiem tylko na jakąś 1/4, a następnie obeszliśmy całą świątynię.

Przy świątyni ustawiona została ogromna statua Buddy.

Na terenie przyświątynnym znajdowały się dwa słonie. Były traktowane dużo gorzej niż zwierzęta w tym miejscu, w którym mieliśmy okazję jechać na grzbiecie. Jeden z nich miał związane przeciwległe nogi, przez co nie mógł się zupełnie ruszać. Kiwał się tylko do przodu i do tyłu nie mając możliwości na inny ruch. Wyglądał strasznie żałośnie. Drugi słoń znajdował się w niewielkim zbiorniku wodnym, ale nie wyglądał na dużo szczęśliwszego od tego pierwszego. Też bujał się do przodu i do tyłu, jakby miał chorobę sierocą. Naprawdę szkoda było mi tych zwierząt…

Dondra (1)

Blisko słoni wypatrzyłam w jakichś śmieciach dwa maleńkie warany. Zaczęły szybko uciekać, gdy tylko się do nich zbliżyłam. Udało mi się jednak jednego podejść na tyle blisko, że dało radę zrobić znośne zdjęcie.

Dondra (2)

W końcu trafiliśmy do Matary. Jako że w mieście nie ma zbyt wielu atrakcji, skupiliśmy się na pozostałościach fortu wybudowanego przez Holendrów w XVIIIw. i buddyjskiej świątyni położonej na niewielkiej wysepce blisko brzegu.

Świątynia ta nosi nazwę Parevi Duwa. Żeby się do niej dostać, należy przejść wiszącym mostem. Zaraz po zejściu z niego należy w piwnicy jakiegoś budynku pozostawić buty. Uwaga na głowy, bo pomieszczenie jest niskie. Za zostawienie obuwia zapłaciliśmy 20 rupii (ok. 60gr). Wejście wyżej też jest płatne – jeśli się nie mylę to kosztowało nas 100 rupii (2,80zł). Świątynia nie jest zbyt atrakcyjna, ale niewątpliwie jej atutem jest położenie. Byłam prawie pewna, że wszystko z wyspy zostało zmiecione przez fale tsunami w grudniu 2004, ale na pytanie, jak duże były zniszczenia, Kusumsiri odpowiedział, że miejsce to przetrwało kataklizm prawie w nienaruszonym stanie.

Z wyspy świątynnej udaliśmy się na moment na plażę, a następnie przeszliśmy obejrzeć pozostałości fortu. Fort jak już wspomniałam wzniesiony został przez Holendrów w XVIIIw., natomiast Brytyjczycy dobudowali w nim w 1883r. białą wieżę zegarową, która stoi tam do dzisiaj.

Żeby skrócić sobie drogę, wróciliśmy przez sam środek dworca autobusowego. Lepiej tam uważać, ponieważ kierowcy niezbyt przejmowali się pieszymi. W końcu szliśmy skrajem drogi – takim skrajem, że przed ewentualnym za bliskim spotkaniem z autobusem chroniły nas latarnie uliczne.

W Matarze w bliskiej odległości od dworca znajdują się trzy meczety wybudowane w kolonialnym stylu. Nie widzieliśmy ich wszystkich, jedynie przejechaliśmy obok jednego – meczetu Muhieddeen Jama.

Matara (14)

W końcu zbliżaliśmy się do Mirissy, w której to mieliśmy spędzić leniwe popołudnie. Po drodze widzieliśmy mnóstwo świątyń, które wyglądały na dość nowe. Widzieliśmy również wiele zniszczonych przez tsunami budynków. Widok był naprawdę bardzo smutny. Właściciele raczej wracali po klęsce do swoich nawet zniszczonych zupełnie domów. Niestety część z nich nie została odbudowana, może nie miał kto do nich wrócić… Ale mimo wszystko po zniszczeniach, o których słyszało się w 2004r. w telewizji, nie zostało zbyt wiele śladów.

Mirissa (2)

Gdy wjechaliśmy do miasta, Kusumsiri zabrał nas do jakiegoś wypasionego hotelu. Podprowadził nas do jakiejś recepcji znajdującej się blisko wielkiego, kuszącego basenu i gdzieś sobie poszedł. Oj jaką miałam ochotę wskoczyć do tej przejrzystej, na pewno chłodnej wody…

Okazało się, że mogliśmy tam zarezerwować wycieczkę na następny dzień. Bardzo chciałam móc uczestniczyć w wyprawie, w trakcie której byłaby szansa na obserwowanie delfinów i wielorybów. Za safari zapłaciliśmy 6500 rupii za osobę, czyli jakieś 182zł. W cenę wliczony był transport z hotelu do portu, śniadanie oraz kilkugodzinny rejs komfortową łodzią. Tak więc na własne życzenie następnego dnia czekała nas kolejna bardzo wczesna pobudka. Jednak najpierw mogliśmy liczyć na odrobinę lenistwa na plaży.

Z trafieniem do zarezerwowanego na 2 noce obiektu tym razem nie było problemów. Obiekt „The Spring Holiday” znajdował się na samym początku Mirissy. Zostaliśmy przywitani zimną coca colą :) Gospodyni zaproponowała nam obiad, ale mieliśmy już w planach jak najszybszą wyprawę na plażę i coś innego niż tradycyjne rice&curry. Tym razem na obiad miała być jakaś tropikalna świeża ryba i koniec kropka. Szykując się do wyjścia słyszałam, jak do obiadu dołączył jeden z gości i uczył córkę gospodyni angielskiego. Trochę szkoda było mi rezygnować z takiego „rodzinnego” obiadu, ale plaża i świeża rybka bardziej do mnie przemawiały.

Przed ich obiadem zdążyłam dopytać córkę właścicielki, gdzie znajduje się najbliższe zejście na plażę. Wytłumaczyła, że wystarczy wejść tylko w piaszczystą dróżkę tuż za obiektem i na końcu będzie plaża. Owszem, droga prowadziła nad ocean, ale kończyła się na czyjejś posesji. Do tego plaży nie było – ocean obmywał niewielką trawiastą skarpę. Jako że chcieliśmy znaleźć się na prawdziwej plaży, ruszyliśmy dalej. O zejście nie było łatwo, szliśmy i szliśmy przed siebie dość długo, gdy w końcu trafiliśmy na kolejną ścieżkę w lewo. Tym razem znaleźliśmy się znów na skarpie, ale prowadziła tamtędy dróżka, którą dotarliśmy na właściwą plażę. Byłam już zupełnie wygłodniała, ale postanowiliśmy trochę się rozejrzeć. Przeszliśmy całą plażę po czym wróciliśmy do części, w której znajdowały się liczne restauracje, czyli jakieś chatki z wystawionymi na piach namiotami i odrapanymi stolikami. Czemu stoliki były odrapane? Dość często zalewały je fale. Miało to swój klimat.

Udaliśmy się do Catamaran Beach Restaurant. Niestety zbyt dużego wyboru świeżych ryb akurat nie było – w menu mieli pozycje takie jak tuńczyki i barakudy, ale to była tylko teoria. Moją uwagę zwróciło „Spagathi carbonar” i „bolonice” ;) Jednak nie przeleciałam takiego kawałka świata po to, żeby jeść tam włoskie specjały (chociaż akurat włoską kuchnię uwielbiam).

Mirissa (5)
Fot. Menu w Catamaran Beach Restaurant – zwróćcie uwagę na „spagathi” ;)

Chłopaki z obsługi znaleźli mi jakąś czerwoną rybę, która po krótkiej prezentacji (rybkę można sobie obejrzeć w świeżym stanie przed jej przygotowaniem) została szybko przyrządzona i podana z surówką i frytkami. Nie wiem, co to był za gatunek, ale danie było smaczne. Mąż skusił się na rice&curry z kalmarami – to było miejsce, w którym do ryżu podano najmniej dodatków. Po totalnej rozpuście w poprzednich miejscach, 4 miseczki wyglądały bardzo skromnie.
Żebyśmy nieco poczekali, załapalibyśmy się na świeże ryby z popołudniowego połowu. Gdy wychodziliśmy z tej restauracji, pracownicy zaczynali rozkładać dopiero co przywiezione ryby. Prezentowane były na wystawionym na zewnątrz stoliku. Gdy się ściemniło, stolik został oświetlony żarówką. Rybki wyglądały kusząco, ale zdecydowaliśmy się, że na świeżą dostawę załapiemy się następnego dnia.

Mirissa (6)

I wreszcie czekało nas plażowanie! Tylko co z tego, skoro jak tylko zjedliśmy obiad, z nieba lunęło… Zanim jednak rozpadało się na dobre, wyjrzało kilka razy słońce. Nie czekając na ponowną zmianę pogody, wylądowałam w wodzie. Gdy tak próbowałam nie poddawać się silnym falom (nie było jak próbować pływać…), zawołało mnie kilku Lankijczyków. Podeszliśmy do nich z pytaniem o co chodzi. Jeden z nich wyciągnął na dłoni wielkiego jeżowca i poinformował nas, że w miejscu, w którym się pluszczemy, może być ich całkiem sporo. Jednak wydaje mi się, że jeżowce występują głównie niedaleko skał, od których trzymaliśmy się jednak z daleka. Wróciliśmy w to samo miejsce już dużo dokładniej przypatrując się piaskowi pod nogami.

Przygoda z jeżowcem nie jest przyjemna, to bardzo bolesna sprawa. Szczególnie gdy fragment kolca dostanie się pod paznokieć. Wiem co mówię, bo kiedyś już to przerabiałam… Na szczęście tam nie widzieliśmy żadnego innego jeżowca poza tym trzymanym na dłoni. Już myślałam, że mamy jakieś szanse na pogodny odpoczynek, ale niestety później moje nadzieje zostały rozwiane.

Mirissa (10)

Niebo zasnuło się chmurami i tak naprawdę padało do późnego wieczora. To był jedyny dzień w trakcie całego wyjazdu kiedy padało. I oczywiście deszcz musiał wypaść akurat na pierwsze porządne plażowanie! Zdesperowani i przemoczeni, zdecydowaliśmy się w końcu na kąpiel w oceanie w deszczu. Było wystarczająco ciepło. Domyślacie się, kto wpadł na ten pomysł i pierwszy wlazł do wody? :D Później wracaliśmy mokrzy bez żadnych parasolek do kwatery. Ubrania na zmianę, plecak – wszystko było totalnie przemoczone.

Jako że miałam serdecznie dość ślizgania się w mokrych japonkach, szłam boso brzegiem ulicy. W trakcie chodzenia dookoła stup moje stopy zdążyły się przyzwyczaić do różnych przeszkód na trasie, więc nawet to nie bolało. Mieliśmy spory kawałek do przejścia i stanowiliśmy nie lada atrakcję. Każdy Lankijczyk przyglądał się nam z uśmiechem. Kilka razy proponowano nam podwózkę tuk tukiem, ale podziękowaliśmy. Gdy wróciliśmy do kwatery, jej właścicielka tylko załamała nad nami ręce ze śmiechem i pogoniła nas na górę, żebyśmy mogli się jak najszybciej przebrać.

Mirissa (9)

Mirissa (11)

Jako że deszcz pokrzyżował nam plany, postanowiliśmy spędzić wieczór w pokoju. Do tego należało położyć się wcześniej, bo na rano mieliśmy zaplanowane kolejne safari – tym razem chodziło o wieloryby.

CDN.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

One Thought to “Sri Lanka: Zasłużony relaks. W deszczu… Plaża w Mirissie.”

  1. Mamutek

    Kolejny dzień pełen wrażeń, czas wykorzystany maksymalnie. Super zdjęcia. Czyta się i ogląda zdjęcia z prawdziwa przyjemnością. Jestem pełna podziwu. Pozdrawiam

Skomentuj