Wietnam: Zwiedzamy Ho Chi Minh City. Muzeum Pozostałości Wojennych.

Gdy jesteśmy w jakimś nowym miejscu, chętnie poznajemy chociaż jakiś kawałek jego historii zwiedzając m. in. muzea. W ten sposób będąc w Phnom Penh w Kambodży trafiliśmy do dawnego więzienia Tuol Sleng czy na słynne już Pola Śmierci. Wtedy nie spodziewałam się, że można zobaczyć coś jeszcze gorszego. Wystarczyło jednak polecieć do Ho Chi Minh City i odwiedzić tamtejsze Muzeum Pozostałości Wojennych. Na pewno nie jest to miejsce dla osób o słabych nerwach…

19.09.2017, dzień 7, część 2/2

Muzeum Pozostałości Wojennych

Kierowca wysadza nas pod samym wejściem. Za 15 000 dongów (ok. 2,5 zł) od osoby wchodzimy zobaczyć przedstawiony fragment historii Wietnamu. Czy warto się tam wybrać? Tak. Ale warto też być przygotowanym na to, co się zobaczy. Do dziś nie mogę pozbyć się z pamięci obrazów straszliwie zdeformowanych dzieci, które urodziły się po skażeniu terenów Wietnamu dioksynami (m.in. Agentem Orange) służącymi defoliacji terenów. Nie mogę zapomnieć widoku ciał więźniów po torturach. To doświadczenie było chyba jeszcze trudniejsze niż odwiedziny pól śmierci czy więzienia Tuol Sleng w Kambodży. Wszystko przedstawione jest bez cenzury – jeśli spodziewasz się, że najbardziej drastyczne fragmenty zdjęć zostały zasłonięte, nie licz na to.

Muzeum Pozostałości Wojennych powstało w dawnym budynku agencji informacyjnej Stanów Zjednoczonych po zjednoczeniu Wietnamu północnego i południowego – 4 września 1975 roku. Zwane było pierwotnie Wystawą Zbrodni Stanów Zjednoczonych (wolne tłumaczenie). W 1990 roku zmieniono nazwę na Dom Zbrodni Wojennych i Agresji, a następnie po normalizacji stosunków amerykańsko- wietnamskich, usunięto z nazwy odniesienia do zbrodni pozostawiając aktualną nazwę: Muzeum Pozostałości (Pamiątek?) Wojennych. Ekspozycja jednak nie zmieniła się – znaczna jej część poświęcona jest zbrodniom Amerykanów na tych terenach.

Muzeum składa się z dwóch budynków – w mniejszym odtworzono „klatki tygrysów„, w których trzymani byli przez południowowietnamski rząd więźniowie polityczni. W głównym gmachu z kolei, na kilku piętrach obejrzeć można m.in. ekspozycję fotografii przedstawiającą skutki działania Agenta Orange i innych chemicznych defoliantów, stosowanie bomb z napalmem i fosforem, czy inne okrucieństwa wojenne. Zobaczyć też można kilka słoi ze zdeformowanymi dioksynami ludzkimi płodami. Nerwy mi prawie puściły, gdy przy tych słojach jakiś Chińczyk zaczął się naśmiewać i wydurniać…

Na zewnątrz z kolei zobaczyć można maszyny wojskowe takie jak śmigłowiec UH-1 „Huey”, myśliwiec F-5A, bombę „Daisy Cutter” BLU-82, czołg M48 Patton, bombowiec szturmowy A-1 Skyraider czy bombowiec szturmowy A-37 Dragonfly. Są też zabezpieczone neiwybuchy – usunięto z nich ładunki wybuchowe lub zapalniki.

Napalm Girl

Zobaczyć można w tym miejscu także słynne zdjęcie Napalm Girl autorstwa Nicka Ut (Huynh Cong Ut) Zdjęcie powstałe w czerwcu 1972 roku przedstawia biegnącą w kierunku prowizorycznego stanowiska pomocy przerażoną i nagą dziewczynkę. Chwilę wcześniej jej plecy i lewa ręka uległy poparzeniu napalmem. Jej ubrania zajęły się ogniem – chcąc się uratować biegła i ściągała wszystko, co tylko miała na sobie. Na zdjęciu uwieczniona została 9-letnia wtedy Kim Phuc (Phan Thi Kim Phuc). Z pleców i ręki schodziła jej skóra, miała poważnie poparzone 50% ciała. Lekarze w szpitalu Barskiego w Sajgonie nie dawali jej zbytnich szans na przeżycie, ale jakimś cudem przetrwała. Zdjęcie następnego dnia pojawiło się na okładce New York Timesa, później obiegło cały świat. Jego autor otrzymał rok później nagrodę Pulitzera. W 1982 roku Kim Phuc przeszła w Niemczech Zachodnich operację pozwalającą na przywrócenie swobody ruchów. Dziś 55-letnia kobieta żyje w Kanadzie, jest ambasadorem dobrej woli UNESCO.

The True Story Behind “Napalm Girl”

Co doprowadziło do powstania najsłynniejszego zdjęcia zrobionego w Wietnamie? 7 czerwca 1972 roku wojska północnowietnamskie (NVA) zajęły miasto Trang Bang. Po trzech dniach walki z armią Południowego Wietnamu (ARVN) i Wietnamskimi Siłami Powietrznymi, NVA weszły do miasta wykorzystując cywilów jako żywe tarcze. Kim Phuc, jej bracia i kuzyni wraz z innymi osobami schroniła się w buddyjskiej świątyni już pierwszego dnia bitwy. Świątynia była miejscem, które walki omijały, jednak gdy coraz bardziej zbliżały się do budynku, chroniący się w niej cywile postanowili uciekać. Prowadzona przez buddyjskiego mnicha grupa ruszyła w stronę ARVN.

Gdy wyszli na otwarty teren, zauważył ich pilot samolotu szturmowego. Mężczyzna mający sekundy na podjęcie decyzji, zdecydował o bombardowaniu napalmem. Zmyliły go ubrania uciekinierów oraz trzymane przez wielu z nich paczki – wyglądali dla niego jak grupa NVA lub Vietcong. Kim Phuc zdołała uciec przed atakiem, ale i tak napalm dosięgnął jej pleców. Zanim zdołała dobiec po pomoc, powstało słynne zdjęcie.

Niektórzy uważają, że w całej akcji maczali palce Amerykanie, ale w międzyczasie w okolicy było ponoć tylko dwóch obywateli tego kraju, z zerowymi możliwościami zarządzania siłami powietrznymi. Była to tylko i wyłącznie operacja wietnamska.

Przerwa na pho

W muzeum jest okropnie duszno, co potęguje tylko trudy zwiedzania. Nie planowaliśmy spędzić tu dużo czasu, ale wyszło jak wyszło… Mimo wszystkich tych okrucieństw, które chwilę wcześniej oglądaliśmy na fotografiach, sprawy przyziemne przechodzą jednak na pierwszy plan. No tak. Pora obiadowa, a my praktycznie od poprzedniego dnia nic nie zjedliśmy. Trafiamy na jakąś hinduistyczną świątynię, ale mimo namów mężczyzny przy wejściu do niej, przechodzimy na drugą stronę ulicy. Ciekawe, czemu nas tak zapraszał do jej środka… Takich miejsc sporo widzieliśmy na Sri Lance, więc tym razem bardziej istotne jest dla nas to, co widzimy naprzeciwko. Bar z zupą pho. Właśnie tego potrzebujemy.

Mąż zamawia dużą porcję za 88 000 dongów (ok. 14 zł), ja mniejszą za 68 000 (11 zł). Jego talerz jest naprawdę ogromny, mój dla mnie w sam raz. Do tego wreszcie możemy napić się świeżej wody z kokosa. Zupa jest pyszna, kokos cudownie orzeźwia. Wybraliśmy idealną porę na przerwę, bo akurat gdy siedzimy i raczymy się naszym obiadem, nad miastem przechodzi gigantyczna burza. Później już do końca dnia co chwila będzie się jakaś przewijać, więc mity o porze monsunowej w Wietnamie można schować. Wcale nie pada tylko po południu, krótko a intensywnie. Może padać intensywnie lub nie, ale zdecydowanie za długo.

Gdy wychodzimy, nad miastem znów wiszą ciemne chmury. Efekt jest porażający, wygląda to trochę jak w jakimś filmie katastroficznym.

Cho Ben Thanh

Trafiamy na targ Cho Ben Thanh, dość turystyczne miejsce. Wszyscy próbują nam coś opchnąć – od pamiątek, przypraw, owoców, po ubrania. Na jednym z owocowych stoisk zauważam małe czerwone kuleczki. Sprzedawczyni wyjaśnia że to „vietnamese cherry” – to acerola (malpigia granatolistna, nadgwiazdka granatolistna bądź wiśnia z Barbados). Za 60 000 dongów (niecałe 10 zł) kupujemy spory pojemnik. Owoce mają w środku trzy spore niejadalne pestki, ale wszystko pozostałe jest zjadliwe. I smaczne. Słodkie, orzeźwiające. To podobno jedno z lepszych źródeł witaminy C. Poza tym są tu mangostany, mango, flaszowce, duriany… Tych ostatnich jednak nie kupujemy, bo smak duriana już znamy. Udało się nam spróbować tego owocu… w Polsce.

Kupujemy też kilka paczek wietnamskiej kawy,  sporo jest tu takich stoisk. Gdy wychodzimy z hali targowej, naszym oczom ukazuje się niesamowity widok miasta skąpanego w pomarańczowym świetle po burzy.  Aż wierzyć się nie chce, że to co widzimy jest prawdziwe. Nie, poniższe zdjęcia nie powstały w wyniku zastosowania jakiegoś filtra.

Katedra Notre Damme

Zaraz znów zaczyna padać. W deszczu dochodzimy do katedry Notre Damme. Ciemno już. W powietrzu latają nietoperze, a między nogami przemykają liczne… szczury. Do środka już nie zajrzymy, ale wystarczy nam przyjrzeć się temu miejscu od zewnątrz. Katedrę wybudowano w latach 1863 – 1880 z materiałów sprowadzanych specjalnie z Francji. Dzwonnice z dwoma wysokimi na 3,5 metra krzyżami dobudowane zostały w 1895 roku. Wraz z nimi katedra ma wysokość 60,5 metra. Wewnątrz wież umieszczono sześć odlanych z brązu dzwonów.

Przed katedrą stoi posąg Królowej Pokoju – podobno w 2005 roku z oczu rzeźby popłynęły łzy, jednak kościół katolicki do tej pory nie potwierdził prawdziwości tego wydarzenia.

Poczta Główna

Po drugiej stronie ulicy widzimy gmach Poczty Głównej wybudowanej w latach 1886-1891. Co ma wspólnego Sajgon i Paryż? Projektanta. Słynną wieżę Eiffle’a zaprojektowała ta sama osoba, co właśnie tę pocztę. Wchodzimy do środka i mamy wrażenie, jakbyśmy przenieśli się w czasie. Za 12 000 dongów (niecałe 2 zł!) kupujemy znaczek pocztowy na pamiątkę. Tak taniego znaczka na pocztówkę do Europy chyba tak daleko nigdzie nie znaleźliśmy! Czas wracać do hotelu.

Do przejścia mamy spory kawałek, próbuję więc złapać jakiegoś Ubera. Niestety ze względu na pogodę i porę, zainteresowanie przejazdami jest ogromne, nikt nie odpowiada. Trudno, idziemy na piechotę. Na szczęście na chwilę przestaje padać, jednak zanim dotrzemy na miejsce, znów moczy nas konkretna ulewa. Zanim dojdziemy do hotelu zatrzymujemy się jeszcze na moment w agencji, w której za 500 000 dongów (ok. 80 zł za dwoje) rezerwujemy na następny dzień wycieczkę do Delty Mekongu. Mamy bardzo ograniczony czas, do tego nie za bardzo mamy ochotę organizować to na własną rękę. Nasz recepcjonista trochę się zdenerwuje, że nie wykupiliśmy wycieczki u niego, ale oferował to samo w znacznie wyższej cenie.

W hotelu spożywamy zakupioną na Food Market kolację w postaci sajgonek z krewetką (dosłownie jedną, przekrojoną na pół i zawiniętą w papier ryżowy z mnóstwem sałaty), przepysznym sosem z orzeszków ziemnych i chilli. Kupiłam jeszcze herbatę chryzantemową i z frangipani (plumerii) – lubię próbować nowości, a napary te są przyjemne w odbiorze.

Zanim odpłyniemy w objęcia Morfeusza, mamy chwilę na przeanalizowanie tego dnia. Dużo na pewno nie zobaczyliśmy – to oczywiście nie wszystkie atrakcje Sajgonu, ale jak na jeden dzień i tak było intensywnie. Szczególnie przy tak kapryśnej pogodzie.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do pozostałych relacji z Wietnamu! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli zostaniesz tu ze mną na dłużej i pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

  1. Wietnam to ciekawy kraj. Bardzo różni się od Polski. Swietny wpis i zdjęcia.

  2. Drugi raz bym do niego nie weszła.
    W Wietnamie w wielu miejscach ziemia tak została zatruta, że wciąż wiele dzieci rodzi się z okropnymi deformacjami ciała.

    1. Ten jeden raz w zupełności i mi wystarczył, ale nie żałuję żadnej minuty, którą tam spędziłam. Bardzo trudne doświadczenie, ale to jednak znacząca karta w historii Wietnamu. Niestety…

  3. Mną to muzeum wstrząsnęło…

    1. Miałam podobnie… Jednak uważam, że wyjazdy to nie tylko zwiedzanie z uśmiechem, plaże, dobre jedzenie. Jeśli jakieś miejsce ma też kawałek tak trudnej historii, chcę i ją poznać. Zwiedzanie tego muzeum było wstrząsające, ale nie żałuję ani chwili tam spędzonej. Aczkolwiek nie wiem, czy poszłabym tam po raz drugi…

    2. Podróżowisko.pl Dokładnie tak! Dla mnie była to ogromna lekcja pokory. I też staram się odwiedzać tego typu miejsca. Podobnie jak zdecydowałam się na atak klaustrofobiczny wchodząc do tuneli…

    3. Aleksandra Klich nam na tunele zabrakło czasu :/ Ale co się odwlecze…

    4. Aleksandra Klich ja do tuneli sie nie odwazylam wejsc

    5. Barbara Maria ja na ten króciutki odcinek, ale jak szybko weszłam tak szybko szukałam światełka w tunelu…

  4. Bylismy tam 3 tygodnie temu i zobaczylismy wstrzasajace dowody przeszlosci…

    1. Nie jest to łatwe doświadczenie… Ale jak już wspomniałam wyżej – zwiedzając różne miejsca na świecie, staram się poznać też chociaż trochę ich historię, nawet jeśli nie jest zbyt optymistyczna. Podobne miejsca odwiedziliśmy też w Kambodży – pozwala to na wyciągnięcie wniosków i lepsze zrozumienie lokalnych warunków, społeczności.

    2. Jestem tego samego zdania. Gdziekolwiek jestem to staram sie również przyblizyc historie danego panstwa czy regionu.Wtedy też moje obserwacje są jakby pełniejsze.

    3. Barbara Maria dokładnie! Można niby patrzeć tylko na same pozytywy, ale nie jest to pełny (a przynajmniej przybliżony do pełnego) obraz. A przecież warto się uczyć, poznawać i wyciągać wnioski z różnych doświadczeń oraz własnych obserwacji. Pozdrawiam!

Skomentuj