Wietnam: Niedzielny targ w Bac Ha

Chyba już wiele razy pisałam, że uwielbiam wszelkiego rodzaju lokalne targi. W tłumie miejscowych mogę się przyjrzeć lokalnym zwyczajom, mieszkańcom i towarowi oferowanemu na sprzedaż. Często udaje mi się też kupić jakąś ciekawostkę – czy to do spróbowania czy na pamiątkę. W Wietnamie początkowo jeden z bardziej znanych targów – niedzielny targ w Bac Ha – mieliśmy ominąć, ale przez pogodowe komplikacje i brak biletów na autobus powrotny do Hanoi w planowanym pierwotnie terminie stwierdziliśmy, że mamy czas, by wybrać się i tam. 

17.09.2017, dzień 5

Z samego rana z obawą wyglądam na zewnątrz, na szczęście jednak prognozy się sprawdzają. Nie pada. Dla odmiany po wczorajszym ochłodzeniu jest już bardzo duszno. Okoliczne góry przykryte są mgłą i chmurami. wygląda to bardzo malowniczo. Czeka już na nas śniadanie – ponownie są to naleśniki z sosem czekoladowym, ale lepsze to niż nic. Streszczamy się, bo za chwilę ma przyjechać nasz transport. Zdecydowaliśmy się na gotową wycieczkę do Bac Ha, w której to co niedziela odbywa się barwny targ. Niby można dostać się tam i na własną rękę, ale przy cenie praktycznie całodziennego wyjazdu zdecydowanie nam się nie chce kombinować. 14$ od osoby – pal sześć.

Punktualność? Nie tym razem

Spieszymy się, ale okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie. Nasz transport jest opóźniony… Zdążamy w międzyczasie wymeldować się z naszego pokoju-nory. Gospodarz obiecał zmienić ten nasz „apartament” na dużo lepszy standard – ciekawe czy będzie o tym pamiętał gdy wrócimy po całym dniu nieobecności. Szczerze mówiąc mam na to ogromną nadzieję, bo ten pokój nie dość że śmierdzi pleśnią, to jeszcze nie ma okien i ściąga w jakiś magiczny chyba sposób chyba wszystkie komary z okolicy.

Mija 10, 15, 20 min., a tu nic… Punktualność chyba nie jest mocną stroną Wietnamczyków. Bus pojawia się wreszcie po 35 minutach. Trzeba było się tak spieszyć? Okazuje się, że dojedziemy nim tylko do innego hotelu. Tam z kolei mamy się przesiąść w jeszcze inny busik. Niestety już bardzo zapełniony. Czyli równie dobrze mogliśmy tu dotrzeć na piechotę.

Jak tylko wyjeżdżamy z Sa Pa, przyklejam się do okna. Widoki są nieziemskie! Wszędzie dookoła roztaczają się ogromne pola ryżowe uprawiane w formie słynnych tarasów. Na mapie w telefonie zaznaczam tylko kolejne i kolejne punkty, do których warto byłoby wrócić następnego dnia, gdy wynajmiemy skuter. Delikatne światło, chmury i resztki mgły pomiędzy zielonymi schodkowo położonymi polami to coś tak niesamowitego, że naprawdę brak słów, by to opisać. Gdy tarasy kończą się, wszyscy jak na zawołanie zapadają w drzemkę. Różnica ciśnień czy co?

Niedzielny targ w Bac Ha

W Lao Cai mamy przymusowy krótki postój, bo dosiadają się jeszcze trzy osoby. Łącznie 14 osób – jest komplet. Do Bac Ha dojeżdżamy koło godziny 11:00. Przewodniczka z jednego z lokalnych plemion, mieszkająca w Sa Pa daje nam czas wolny do 13:30. Mamy w ciągu 2,5 godz. wyrobić się z obejrzeniem targu, zakupami i obiadem. Chyba damy radę. Trudno mi jednak skupić się na informacjach, bo wokół nas kręci się mnóstwo ubranych tradycyjnie kobiet. Jest tak bardzo kolorowo!

Krążymy pośród kobiet i tego, co wiele z nich oferuje na swoich prowizorycznych kramach. Różne owoce, warzywa i jakieś dziwne rzeczy, których nazw i przeznaczenia nie znamy. Są nawet grzybki, które podejrzewamy o działanie halucynogenne – mężczyzna prezentujący je do aparatu wymownie się uśmiecha. Gdzieniegdzie zdarzają się też rozpełzające się z koszyków robale.

W drugiej części targu trafiamy na zwierzęta. Mnóstwo wołów, kur i kogutów oraz świnek wietnamskich czeka na nabywców. Te ostatnie mają zdecydowanie najgorsze warunki – trzymane są najczęściej w workach. Niektóre z nich mają wycięte otwory na ryjek, ale większość zwierząt nie może liczyć na taki „luksus”. Tu ludzie niezbyt chętnie dają się fotografować, więc skupiam się na inwentarzu i widoku roztaczającym się z góry na pozostałą część targu.

Zakupy

Gdy mamy już wracać do części warzywnej, zaczepia mnie jakaś starsza kobieta z torebkami. Początkową cenę 100 000 VND (ok. 16 zł) widząc mój brak zainteresowania zmniejsza bez jakiegokolwiek targowania się do 80 000 (13 zł), ale i tak żaden z posiadanych przez nią fasonów mi nie odpowiada. Po chwili jednak stwierdzam, że kupię taką torebkę – dla nas to niewielka kwota, a dla niej może kwestia przetrwania? Ale kobieta gdzieś zniknęła…

Decyduję się rozejrzeć za torbą na innych straganach. Pośród stoisk jakaś inna sprzedawczyni rzuca hasło 150 000 dongów (24 zł). Torebka praktycznie taka sama (nieco różni się kolorystyką), skąd więc ta różnica w cenie? Finalnie po krótkim zwyczajowym targowaniu (Wietnam jest jednym z tych państw, w których należy się targować! Warto jednak z tym nie przesadzać, bo ceny i tak są dla nas śmiesznie niskie) zakupu dokonuję za 80 000 dongów. Zupełnie mi na niej nie zależało, ale sprzedawczyni akceptuje cenę. Żałuję, że nie kupiłam jej u tej pierwszej kobiety… Może skoro tak bardzo sama obniżyła kwotę, była bardzo potrzebująca?

Naszą uwagę kradną jeszcze w części z wyrobami lokalnymi małe bambusowe miseczki w różnych kolorach, ale naprawdę musimy ograniczać bagaż. Każda z nich kosztuje 100 000 dongów (16 zł), tu – chyba w jedynym miejscu na cały nasz wyjazd – sprzedawczyni nawet nie chce słyszeć o targowaniu.

Gdzieś nieopodal zauważam dziewczynę sprzedającą sok z trzciny cukrowej. Jako że obydwoje bardzo lubimy ten napój, za 10 000 dongów kupujemy spory kubek. To raptem 1,60 zł. Dziewczyna szybko i sprawnie zmaga się z obsługą maszyny świeżo wyciskając sok z długich i mięsistych łodyg. Mam wrażenie, że turyści nie są tu za bardzo naciągani. No może z dwoma małymi wyjątkami…

5-krotna przebitka

Jako że w busie trzeba było wypełnić listę obecności podając imię, nazwisko, narodowość i numer paszportu (standard chyba przy wszystkich zorganizowanych wycieczkach w tym kraju), niechcący w trakcie jazdy poplamiłam szorty. Wyczytałam gdzieś, że warto takie plamy skropić sokiem z cytryny lub limonki, żeby łatwiej zeszły. Gzie szukać owoców? Oczywiście na targu! Bez problemu znajdujemy grupkę młodych dziewczyn handlujących maleńkimi limonkami. Nie potrzebujemy ich dużo, ale żeby nie wygłupiać się z zakupem jednej, bierzemy kilka sztuk. Jedna ze sprzedawczyń waha się nad ceną, pokazuje na palcach 2 000 dongów, ale po chwili po radzie koleżanek mówi 10 000 VND. Niby 1,60 zł to nie majątek, ale sam fakt małego oszustwa jest trochę niesmaczny. Wiemy przecież, że to 5-krotna przebitka. Podobna sytuacja spotyka nas, gdy chcemy zakupić napój. Matka pokazuje 10 000 VND, jej syn kasuje nas na 15 000 VDN. Z jednej strony praktyka oburzająca, bo jakiekolwiek naciąganie jest oszustwem, ale weź tu kłóć się o 80 groszy w tak biednym kraju…

Na targu kwitnie życie towarzyskie. Non stop natykamy się na plotkujące matki z dziećmi zawieszonymi w nosidełkach na plecach i rozczulające widoki babć z troską spoglądających na wnuki. Poświęcają maluchom mnóstwo uwagi. Patrząc na te sytuacje mam ochotę pędzić wywołać gdzieś zdjęcia i zostawić je tym rodzinom na pamiątkę. Kto wie, ile jeszcze będą mogły nacieszyć się swoim towarzystwem (według www.populationof.net oczekiwana długość życia Wietnamczyków wynosi prawie 77 lat).

Gdy tak kręcimy się pomiędzy sprzedawcami, często jesteśmy zaczepiani. Każdy by chciał, żebyśmy coś od niego kupili, ale ludzie w żadnym stopniu nie są natrętni. Wystarczy uśmiech i pokręcenie głową, żeby dali spokój z nagabywaniem.

Poza pamiątkami, mięsem, owocami i inną żywnością, na targu można również skorzystać z usług fryzjera. Obciętych włosów jednak nikt nie sprząta, wiatr przegania je po okolicy pod nogami robiących zakupy. W pewnym momencie przechodzimy obok jakiejś kobiety z koszem na plecach, nagle mąż trąca mnie w bok. Patrz! Ale co?! W koszu Wietnamka niesie… żywą kurę. Ptak przyłożony jest jakimiś artykułami, ale wcale nie wygląda, jakby miał zamiar się wyrywać. Łypie na nas tylko okiem. Może ma związane nogi?

Nem, czyli sajgonki

Gdy już obchodzimy całość, udajemy się na obiad. Co by tu zjeść? Sajgonki oczywiście! Wybór pada na mięsną wersję. Obsługa jest miła, bez problemu komunikujemy się po angielsku, ale… i tak nie dogadujemy się. Prosiłam o dwie porcje sajgonek, otrzymujemy jednak tylko jedną. Chcecie drugą? Nie ma problemu, zaraz będzie! I jest. Z grzybami. Na szczęście obie wersje są naprawdę smaczne, ale znacząco odbiegają od tego, czego mogliśmy próbować do tej pory w Polsce. Zestaw 5 nem (tak po wietnamsku nazywa się to danie) kosztuje tu 60 000 dongów. Jakieś 10 zł. Piwo 330 ml? 25 000 VND, czyli koło 4 zł. Jak na dość turystyczne miejsce (nie rozglądaliśmy się specjalnie za typowo miejscowym lokalem) i tak jest nieźle.

Po obiedzie wciąż mamy jeszcze trochę czasu. Akurat przyglądamy się różnym maszynom do młócenia ryżu, gdy zauważam sklepik z artykułami domowymi. Może będą mieli tradycyjne zaparzacze do wietnamskiej kawy? Obiecałam jeden taki koledze z pracy, więc zaglądamy do środka. Są! Kosztują całe 50 000 VND za sztukę – jakieś 8 zł. Nawet nie próbując się targować bierzemy kilka z półki. Ale potrzebujemy na prezent jeszcze jednego. Brakuje… Zaraz do właściciela siedzącego z dzieckiem na kolanach przybiega żona. Pyta chyba o co chodzi. Mężczyzna wyjaśnia, po czym już po chwili mamy w ręku także ostatni potrzebny zaparzacz.

Wioska mniejszości Flower H’mong

Dochodzi 13:30, czas kierować się do punktu zbiórki. Przewodniczka już na wszystkich czeka. Po kilku minutach jesteśmy z powrotem w busie, którym to udajemy się do położonej niedaleko wioski grupy etnicznej Flower Hmong. Właśnie z tej mniejszości widzieliśmy najwięcej kobiet na targu. Hmongowie to odłam ludu Miao zamieszkującego pierwotnie południe Chin. Wędrówka Hmongów zapoczątkowana została w XVIII w., kiedy to zaczęli szukać spokojniejszych i żyźniejszych terenów do życia. Wielu z nich osiadło w tych okolicach, dzięki czemu można nieco przyjrzeć się ich życiu.

Ludzie uprawiają ryż i kukurydzę, próbując jakoś łączyć koniec z końcem. Bieda w ich domach aż piszczy. Nie jestem miłośniczką takich atrakcji, ale skoro wizyta w wiosce jest w programie, nie mam za bardzo nic do gadania. Liczę tylko, że za szwendanie się obcych po domach, mieszkańcy dostaną chociaż jakieś pieniądze. W pewnym momencie otrzymujemy mały pojemniczek z jakimś gorącym płynem. Próbujemy. Pali jak diabli! To świeżo wydestylowany z ziarna alkohol. Mocny. Nawet przez chwilę nikt nie zastanawia się, dlaczego zwany jest tutaj happy drink.

Jedno co bardzo rzuca mi się w oczy to dzieci. O ile w Tajlandii czy Kambodży maluchy non stop się uśmiechały, tak tutaj są bardzo poważne. Smutne wręcz. Ale i tak ciekawe są przybyszów, chociaż takich wycieczek pewnie wiele tu się przewija.

Po drugiej stronie drogi patrzymy przez chwilę na dopiero co zaczęte tu zbiory ryżu i wracamy do busa. Przewodniczka obiecała, że zabierze nas jeszcze pod granicę z Chinami i rzeczywiście – parkujemy w centrum Lao Cai i udajemy się w stronę posterunku granicznego.

Chińska granica

Od chińskiej części miasta oddziela nas raptem rzeka! Zaglądamy do chińskiej świątyni tuż obok, chcemy sfotografować się z wietnamskim słupkiem granicznym, ale… nie możemy. Dopadło nas kilku Chińczyków, z których każdy chce z nami pamiątkowe zdjęcie. Mały efekt deja vu. Coś podobnego przerabialiśmy już na Sri Lance i w Jordanii, chociaż tam osoby prosząc o fotkę były zdecydowanie cichsze. Po krótkiej sesji zdjęciowej nieco oszołomieni możemy wrócić do busa. Chyba mamy dość wrażeń jak na ten dzień.

Odwozimy parę osób na dworzec kolejowy, zgarniamy kilka innych i kierujemy się z powrotem w stronę Sa Pa. Tarasy ryżowe prezentują się teraz jeszcze bardziej niesamowicie! Niech no tylko jutro będzie pogoda… Wrócimy tu na bank! W pewnym momencie z okna busa zauważam rozpiętą między drzewami ogromną pajęczynę, a na niej kilkunastocentymetrowego pająka. Niestety nie zdążam go uwiecznić, ale po cichu liczę, że kolejnego dnia go tu nie będzie. Odwożą nas pod hotel.

Tu jest jakby luksusowo!

Gospodarz słowa dotrzymał – możemy zobaczyć nasz nowy pokój. Wysprzątany, przewietrzony. Jest wielki! Jasny, pachnący, zupełne przeciwieństwo nory na dole. Duże, okrągłe łóżko przykryte jest baldachimem z moskitiery. Co najśmieszniejsze – nocleg w tych luksusach kosztować nas będzie jeszcze mniej, bo tylko 8$. Ponoć z tego względu że już po weekendzie. Od razu przedłużamy sobie dobę i dopłacamy 50% stawki, żeby tylko móc tu zostać następnego dnia do czasu odjazdu autobusu powrotnego do Hanoi.

Bierzemy prysznic (dzień był tak upalny, że słone krople wpadały mi non stop do oczu), przebieramy się i po jako takim rozpakowaniu dobytku ruszamy na miasto. Okrążamy jezioro, przyglądamy się kolorowym kamienicom, hotelom i wbrew pozorom nie aż tak przerażającej jak w innych miejscach ilości kabli na slupach i pomiędzy nimi. Muszę przyznać, że pod tym względem panuje tu duży porządek. Pamiętam pierwszy kontakt z elektrycznym bałaganem na słupach w Tajlandii… Tam elektrykom bardzo współczuję. Urok tego miasteczka psują nieco przytłaczające wszystko kolorowe neony, ale da się przeżyć.

Jedyne kulinarne rozczarowanie

Wzmocnieni o Kit Katy o smaku zielonej herbaty szukamy jakiejś restauracji na kolację. Trafiamy do typowo lokalnego baru, w którym jesteśmy swego rodzaju ciekawostką. Turyści chyba w to miejsce nie zaglądają, ale w sumie się im nie dziwię. Jedzenie jest wyjątkowo słabe – i szlag trafił zasadę „jedz tam, gdzie lokalni”. Tanie, ale więcej tu bym już nie przyszła. Za 100 000 dongów (16 zł) zamawiamy dwie porcje ryżu z dodatkami w postaci kurczaka, wołowiny, jakiejś ryby, zieleniny (szpinak chiński zwany morning glory) i fasolki. Szkoda tylko, że mięsa tu za bardzo nie ma, są praktycznie tylko kości. Za chwilę ktoś donosi nam maleńkie miseczki z jakimś rosołkiem z pływającą w nim natką pietruszki. Mimo że jedzenie tu nie powala, przez wnętrze lokalu przewija się całkiem sporo osób.

Odszukujemy jeszcze supermarket, w którym robimy zakupy na drogę kolejnego dnia. Z koszykiem idziemy do kasy gdzie płacimy, następnie przechodzimy z nim do mężczyzny, który wszystko pakuje sprawdzając paragon. Jeśli wszystko jest ok, przedziera papier i można iść. Nie spotkałam się jeszcze z takimi zabezpieczeniami antykradzieżowymi. Kupujemy jeszcze na wieczór piwo i udajemy się spędzić resztę wieczoru w naszym wyjątkowo luksusowym apartamencie. Wreszcie nie musimy wybijać wszystkich komarów, bo jakimś cudem trafia się tylko jeden. Trzeba się wyspać, bo kolejnego dnia czeka nas nie lada wyzwanie. Wynajęcie skutera i poruszanie się samodzielnie na dwóch kółkach w tej drogowej dżungli…


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do pozostałych relacji z Wietnamu! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli zostaniesz tu ze mną na dłużej i pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj