Islandia: Zjazd do wnętrza wulkanu! Thrihnukagigur – Krater Trzech Stożków

Miałeś kiedyś marzenie, o którym myślałeś, że jest z tych niemożliwych do spełnienia? A przynajmniej niemożliwych w niedalekiej przyszłości? Ja miałam. Takim marzeniem był dla mnie zjazd do wnętrza wulkanu. Serio! Jest na świecie tylko jeden wulkan*, do którego komory magmowej można bezpiecznie zjechać. 120 metrów w dół, w windzie przypominającej konstrukcję używaną do mycia okien w biurowcach. I ten wulkan znajduje się na Islandii!  Ciekaw, jak wygląda wulkan od środka? 

* To jedyny na świecie wulkan, do wnętrza którego można zjechać, jednak ogółem są jeszcze 2 inne, do których komory magmowej można wejść. Jeden z nich – Algar do Carvão – znajduje się na portugalskiej wyspie Terceira wchodzącej w skład Azorów.

Dzień 3, 15.09.2019 część 1/2

Po krótkiej nocy wypełnionej polowaniem na zorzę i pakowaniem się, pobudka idzie nam ciężko. Musimy się naprawdę wcześnie zerwać, bo na 8:15 powinniśmy dotrzeć w okolice Reyjaviku – mamy do przejechania ponad 100 km, warunki są mimo słonecznej pogody trudne. Podest przy naszej przyczepie jest śliski, był przymrozek… Asfalt również może być pokryty zdradliwą warstewką, także niekoniecznie damy radę jechać z maksymalną dopuszczalną prędkością. Dobrze, że mamy około 2 godz. na dotarcie. Czemu musimy być na miejscu na konkretną godzinę? Właśnie dziś ma się spełnić moje największe islandzkie marzenie. Spełnienie tego marzenia oznacza zorganizowaną wycieczkę.

Zamarznięte auto

Mąż wsadza kluczyk w drzwi auta i… nic się nie dzieje. Zamarzł zamek, albo ogółem przymarzły nam w nocy drzwi – tego się nie spodziewaliśmy! Kątem oka zauważam, jak pięknie prezentuje się Hekla, najpotężniejszy i najbardziej niebezpieczny wulkan Islandii  – wulkan, który do wczoraj krył się przed nami spowity całkowicie chmurami. Nie mam jednak możliwości przyjrzeć się jej majestatowi, robię tylko szybko zdjęcie. Analizujemy, jakie są opcje, ale na tym odludziu i o tak wczesnej porze wielu możliwości nie mamy. Bagażnik też się nie otwiera, podobnie jak i drzwi z tyłu. W końcu po kilku próbach udaje się nam dostać do środka od pasażera. Ufff… Pakujemy nasz majdan do środka i możemy ruszać w drogę.

Chwila moment… Nie możemy! Szyby pokryte są grubą warstwą lodu. Cudownie. Skrobaczka? Albo nie ma, albo nie możemy jej znaleźć. Przeszukujemy wszystkie schowki i nic. Czym zeskrobać warstwę lodu? EKUZ! Nigdy nie sądziłam, że poświadczenie ubezpieczenia zdrowotnego znajdzie takie zastosowanie ratujące nas poniekąd z opresji, bo czas szybko ucieka. Możemy ruszać. Silnik niestety zbyt prędko się nie nagrzewa, dlatego też początkowo widoczność jest nieco ograniczona. Na szczęście w krajową jedynkę skręcamy już z rozmarzniętymi szybami. Trawy przy drodze są białawe, jednak trasa wygląda nieźle. Ale co z tego, gdy po drodze zaczyna padać śnieg…

Atak zimy… w połowie września

Jest 15 września, a spore białe płatki momentami zasuwają jakby był styczeń. Wystarczy kilka minut, by zrobiło się biało. I jeszcze bardziej ślisko. Na miejsce spotkania dojeżdżamy z 5 minutowym zapasem – czasu wystarczy, żeby ubrać jeszcze dodatkową parę legginsów, bo warunki zapowiadają się słabo. Wieje przeszywający wiatr, ciągle pada. Jeszcze trochę takich opadów i będziemy mieć pod butami dość grubą warstwę puchu! Pole lawowe porośnięte soczyście zielonymi o tej porze roku mchami zniknęło pod białą pierzyną. Jednak wciąż śnieg z wiatrem lepszy jest od wiatru i deszczu. Co z tego że w pewnym momencie moje plecy wyglądają jak tył bałwana?

Z małym opóźnieniem dojeżdża do nas grupa zebrana z Reykjaviku – ich chyba też zaskoczyły warunki. Zapowiada się, że nie będziemy liczną ekipą. Wszyscy razem gromadzimy się w budynku, następuje sprawdzenie listy obecności, szybkie objaśnienie zasad (ze względów bezpieczeństwa i z racji ochrony środowiska nie wolno zbaczać z trasy), następnie organizatorzy dają nam kilka minut na przebranie się. Możemy skorzystać z długich, wodoodpornych płaszczy czekających na uczestników wycieczek w piwnicy. Nasze ciuchy wytrzymają warunki, ale ogółem skorzystanie z tych ubrań jest dobrym pomysłem – kawałek w końcu trzeba przejść, a islandzka aura bywa naprawdę nieprzewidywalna.

Spacer po lawowym polu

Gdy wszyscy są gotowi ruszamy na 3 kilometrowy szlak poprowadzony środkiem lawowego pola. Kierujemy się do Thrihnukagigur – wulkanu, do którego wnętrza można zjechać. Na samo dno komory magmowej! I dokładnie to było moim marzeniem od dawna. Dzięki uprzejmości Guide to Iceland mogę to marzenie zrealizować właśnie przy okazji tej podróży. Idziemy przed siebie przez białe pustkowie, mijamy rozpadlinę będącą zawalonym sklepieniem tunelu lawowego (do którego można zajrzeć na własną rękę, nie ma co się jednak spodziewać tam widoków jak w jaskini lawowej Raufarhorshellir), rozpadlinę między płytami kontynentalnymi, aż wreszcie naszym oczom ukazują się trzy pagórki – to leżące tuż obok siebie trzy kratery. Bo  nazwa Thrihnukagigur oznacza właśnie Krater Trzech Stożków.

Jesteśmy dziś pierwszą grupą pokonującą tę trasę – jedynymi śladami widocznymi na świeżym śniegu są grube odciski opon roweru. W sumie to najszybszy środek transportu pracowników do bazy pod stożkiem. Przewodniczka przystaje na moment i pyta, czy ktoś wie, jak nazywa się ten wulkan. Wszyscy patrzą po sobie z konsternacją, brak jest chętnych na islandzki łamaniec językowy. Zanim zdążę się zastanowić, wypalam w uproszczeniu: Trinukagirur. Brawo! Dziewczyna jest chyba pod wrażeniem, bo ogółem lokalne nazwy przyjezdnym sprawiają wiele trudności. Mi też nie było łatwo spamiętać jak wymówić to słowo mniej więcej prawidłowo, jednak wychodzi na to, że po kilku próbach odnoszę mały sukces!

W bazie pod wulkanem witają nas dwie dziewczyny, które pokrótce objaśniają procedury bezpieczeństwa i dalszy plan. Przyznaję jednak, że nie do końca docierają do mnie przekazywane informacje. Emocje sięgają zenitu, chcę być już w windzie, zjeżdżać na dno, zobaczyć, co takiego kryje się wewnątrz krateru! Chwilę jednak jeszcze muszę poczekać.

Opiekunowie grupy pokazują jak założyć uprząż – poza chwilą podejścia na szczyt Thrihnukagigur oraz czasem na dnie wulkanu, za pomocą tej uprzęży cały czas będziemy przypięci dla bezpieczeństwa. Nie żeby coś komuś groziło, ale przezorny zawsze ubezpieczony. W końcu start naszej wycieczki odbywa się na wąskiej kładce wiszącej bezpośrednio 120 metrów nad dnem wulkanu! Kaski na głowę, krótka instrukcja jak używać zamontowanych w nich latarek i ruszamy!

Windą 120 metrów w dół!

Wejście na szczyt zajmuje dosłownie chwilę. Gdzieś po prawej stronie powinna roztaczać się panorama Reykjaviku, jednak przez nisko wiszące chmury pozostaje nam jedynie użycie wyobraźni. Wąską kładką pojedynczo zaczepieni do linki bezpieczeństwa wchodzimy do windy – takiej, jakiej używają firmy myjące profesjonalnie okna w biurowcach. Ani przejście drżącą konstrukcją ani ta winda nie budzą zbytnio zaufania, jednak wszystko jest sprawdzone pod względem bezpieczeństwa. Poza tym odbywa się to tak szybko, że nie mam czasu na zbędne rozmyślanie. Następnie każdy po kolei zaczepiony zostaje przy pomocy swojej uprzęży do linki bezpieczeństwa w windzie i ruszamy. Zjazd trwa około 7 minut, w międzyczasie przewodnik opowiada nam nieco o wulkanie. Wpatruję się w to, co pod nami, jednak umieszczone w kilku miejscach silne reflektory uniemożliwiają początkowo dojrzenie dna.

We wnętrzu wulkanu

Powoli, metr po metrze zagłębiamy się w wąski komin Thrihnukagigur. Padający śnieg zamienia się w krople spadającej ze skał wody, brązy, biele i zielenie ustępują miejsca czerwieniom. W pewnym momencie zauważam na skale trochę złota (da się je zauważyć na poniższym filmie), ale nie chcąc przerywać przewodnikowi opowieści w końcu zapominam o to dopytać. Czyżby mika? A może jakiś inny minerał? Niestety nie wiem. Windą przez chwilę nieco trzęsie, ale wszystko przez to, że jesteśmy w najwęższym miejscu mającym mniej więcej jak 4×4 m. Zamontowane z boku kółka odbijają nas od listwy wbudowanej w wulkan. Miejsca starcza tu tylko i wyłącznie na metalową konstrukcję, lepiej nie wyciągać rąk poza jej obrys. Za chwilę jednak znajdziemy się w ogromnej komorze.

Po 7 minutach winda zatrzymuje się na zbudowanym na środku podeście. To tak zwana strefa zrzutu – w czasie eksplorowania dna wulkanu nie możemy w niej przebywać. To procedura na wszelki wypadek, w razie jakby coś komuś z góry spadło. Np. taki telefon – po uderzeniu w skały na dnie raczej nic by z niego nie zostało (ponoć takie wypadki już się zdarzały), a jakby wylądował komuś na głowie, nawet w kasku mogłoby się to źle skończyć.

Szkoda, że nasza grupa jest tak nieliczna – w innym przypadku winda właśnie wjeżdżałaby z powrotem na górę po drugą część ekipy. Oddalająca się, malejąca konstrukcja unoszona w stronę światła na niewidocznych linach, to dopiero musi być widok! Szybko jednak o tym zapominam – wystarczy, że się rozejrzę. Wokół roztacza się świat mnóstwa barw. Żółty, pomarańczowy, czerwony, czarny, brązowy, miejscami nawet biel – wszystkie te kolory pochodzą od roztopionych przez gorącą magmę minerałów. Dominuje żelazo, magnez i siarka, wspomniana biel pochodzi od krzemionki. Nigdy nie podejrzewałabym, że wewnątrz wulkanu może być tak kolorowo! Po prostu nie wierzę w to co widzę, nie wierzę, że tu jestem. Muszę sobie kilka razy powtórzyć, że WŁAŚNIE STOJĘ WEWNĄTRZ WULKANU!

Mamy 30 minut na samodzielną eksplorację. Okazuje się, że tak naprawdę nie jesteśmy w najniższym punkcie, bo z jednej strony w dół prowadzi osypisko – tam głębokość sięga 213 metrów. Jednak te 120 metrów od miejsca, w którym stoimy po jasny punkcik na sklepieniu będący wlotem krateru, robi wrażenie. Podobnie jak i wielkość komory magmowej. Dookoła poprowadzona została ścieżka ułatwiająca obejrzenie wnętrza Thrihnukagigur, jednak i tak często muszę pomagać sobie rękami. Dno pokrywa skalne osypisko, wiele kamieni rusza się pod nogami. Warto zabrać ze sobą rękawiczki – ochronią ręce nie tylko przed zimnem (w wulkanie przez cały rok panuje temperatura w okolicach 4-6ºC).

Thrihnukagigur to wulkan, który ostatni raz wybuchł około 4500 lat temu, wciąż jednak uznawany jest za wulkan drzemiący – nie wygasły! Tak naprawdę cała ta okolica jest bardzo aktywna i wszystkie stożki nieopodal – włącznie z Thrihnukagigur – mają jedną wspólną komorę magmową. Czyli oznacza to pokrótce, że nawet Thrihnukagigur, w którym właśnie się znajdujemy, pewnego dnia znów może wypełnić się płynną magmą i eksplodować tworząc nowe pole lawowe dookoła. Może nawet zagrozić leżącemu ok. 20 km na zachód Reykjavikowi – aż trudno w to uwierzyć! Nie można jednak zapomnieć, że Islandia leżąca na styku dwóch płyt kontynentalnych – europejskiej i amerykańskiej – jest jednym z najaktywniejszych wulkanicznie regionów świata. Średnio wulkany wybuchają tu co 3-4 lata!

Wulkan ten odkrył w 1974 roku Arni B Stefansson, jednak jego pierwsza wizyta w tym miejscu daleka była od spektakularnego odkrycia. Mężczyzna nie był wystarczająco przygotowany do eksploracji komory, dlatego też nawet nie udało mu się ujrzeć kolorów, które skryła ciemność. Po dotarciu na powierzchnię Stefansson na długie lata porzucił pomysł ponownego zjazdu, jednak w końcu lepiej przygotowany postanowił powtórzyć przygodę. Zabrał tym razem dobre oświetlenie, które sprawiło, że oniemiał na miejscu. Tak samo jak i ja! Mimo, że od tego dnia minęło tyle lat, wycieczki na wulkaniczne dno stały się możliwe dopiero w 2012 roku – między innymi właśnie dzięki islandzkiemu odkrywcy.

Jakim cudem możliwy jest dzisiaj zjazd do wnętrza wulkanu? Wszystko przez zbieg okoliczności! Ogółem gdy wulkan zapada w stan uśpienia, zalegająca w nim magma stygnie i w efekcie czopuje krater. W tym przypadku jakimś cudem magma wypłynęła pozostawiając pustą komorę. Wygląda to tak, jakby ktoś wyciągnął korek z dna spuszczając lawę zanim zdążyła się schłodzić.

Ogromna komora, w której się właśnie znajdujemy, ma wymiar 48 x 67 metrów. Obok siebie można byłoby tu zmieścić trzy boiska do koszykówki! Jesteśmy na głębokości 120 metrów licząc od szczytu krateru, jednak jak już wspomniałam nie jest to najniższe miejsce. Tak naprawdę głębokość tego wulkanu to 213 metrów, ale ze względu na mało czasu oraz niezabezpieczone przejście, nie mamy możliwości zejść niżej. Jednak to, czego doświadczamy w zupełności wystarczy! Niestety czas mija szybko. Zdecydowanie za szybko! Czuję przez to spory niedosyt. Jednak cieszę się jak dziecko, że udało się spełnić to marzenie! Czas wracać do windy.

Kjotsupa dobra na wszystko

Na górze okazuje się, że w międzyczasie padający śnieg zamienił się w deszcz. Pogoda nie rozpieszcza, ale organizatorzy wiedzą, jak nas rozgrzać. W bazie każdy dostaje miskę tradycyjnej islandzkiej kjotsupa. Kjotsupa to zupa mięsna gotowana na bazie baraniny, stąd jej intensywny owczy zapach. Nie każdemu będzie on odpowiadał, ale zdecydowanie warto spróbować tego dania! Sama przewodniczka twierdzi, że zupa śmierdzi przeokropnie, ale należy dać jej szansę (zupie oczywiście). Już po kilku pierwszych łyżkach czuję, jak rozgrzewa. Jest mało wyszukana, ale pyszna! Jeśli jednak ktoś nie chce się przekonać do jej spróbowania, ma jeszcze do wyboru wersję wegetariańską.

Szybko opróżniamy miseczki i wychodzimy na zewnątrz. Ponoć czasem pokazuje się tu młody lis polarny dokarmiany przez ekipę bazy pod wulkanem, tym razem jednak zwierzaka nie ma w zasięgu wzroku. Szkoda – takie spotkanie z na wpół oswojonym pieścem byłoby niesamowitą dodatkową atrakcją. Mimo braku zwierzęcia nie możemy usiedzieć w miejscu. Dookoła nas roztacza się ogromne pole lawowe z dziwną formacją wyglądającą jak pęknięta, zatrzymana w czasie bańka – nie mydlana, a lawowa. Nagła ulewa niestety zapędza nas zaraz z powrotem do budynku. Z pełnymi brzuchami ruszamy po chwili w drogę powrotną w stronę parkingu.

W poszukiwaniu Rettiru

Jakby atrakcji było nam mało, postanawiamy odszukać Olfusrett – miejsce, gdzie dzisiaj ma mieć miejsce tradycyjny, coroczny spęd owiec z okolicznych gór. Wydarzenie to nazywa się Rettir i odbywa się w ponad 100 miejscach na terenie całej Islandii w różnych dniach (głównie) września. Cieszę się, że udało się nam trafić na wyspę akurat w tym miesiącu!

Z krajowej jedynki zjeżdżamy w stronę Olfus, jednak odnaleziony rett (specjalna zagroda do segregacji owiec pomiędzy gospodarzy) wygląda na opuszczony. Pozostała jedynie betonowa, okrągła konstrukcja, brakuje jednak desek uniemożliwiających owcom ucieczkę. W końcu się poddajemy – tu raczej Rettir się nie odbędzie. Czas w takim razie kierować się w stronę Reykjadalur – doliny z gorącą rzeką, w której można się kąpać. Wstyd się przyznać, ale mimo tych kilku podróży na Islandię, jeszcze ani razu tam nie dotarliśmy.

Gdy dojeżdżamy na parking, z którego zaczyna się 3 kilometrową wędrówkę, podejrzenia wzbudza poruszenie na miejscu. Poza turystami jest tu masa miejscowych. Raz po raz przyjeżdżają ciężarówki i inne auta nie należące raczej do wypożyczalni samochodów. Już na krawędzi parkingu rozumiem, co tu się dzieje. Właśnie przypadkiem odnaleźliśmy nowy rett! Rettir odbywa się tu raptem od kilku ostatnich lat. Co za fart!

Więcej o Rettirze w okolicach Reykjadalur przeczytasz tutaj: Rettir 2019.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do moich pozostałych relacji z Islandii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj