Islandia: Niezdobyte Landmannalaugar i bajeczny Sigoldugljufur

Islandia ma to do siebie, że nie zawsze pozwoli zrealizować każdy plan, jaki sobie założysz – zdążyliśmy przekonać się o tym już wielokrotnie, ostatni raz we wrześniu. Plan zakładał zobaczenie (wreszcie!) Landmannalaugar, ale Islandia miała na ten temat inne zdanie. Tęczowe Góry skryły się całkowicie za chmurami i mgłą i tyle je widzieliśmy. Ale nie oznacza to, że dzień był nieudany. Kanion Sigoldugljufur zrobił robotę!

Dzień 2, 14.09.2019

Mimo padającego całą noc deszczu uderzającego głośno w szyberdach (niestety z zorzy drugiej już nocy nici) i niezbyt przyjemnych zapachów w naszej przyczepie kempingowej (ja się pytam, kto umieścił kolektor do kanalizacji pod materacem mojego łóżka?!) wstajemy wyjątkowo wypoczęci. Szybkie śniadanie i w drogę! Czeka nas piękny poranek. W większości delikatne obłoki suną po błękitnym niebie, świeci słońce, jest nawet względnie ciepło. Ciepło jak na Islandię o tej porze roku. Jedynie wiatr wciąż nam towarzyszy, ale mam nadzieję, że nie przyjdą tu huragany znad USA. Dopóki wichury nie spychają aut z drogi (a jest to jak najbardziej możliwe), nie jest źle. W końcu nie ma złej pogody, tylko ludzie są ponoć nieodpowiednio ubrani.

Wodospad Złodziei

Gdy tylko wyjeżdżamy, pojawiają się zaraz za nami pierwsze samochody – podejrzewam, że mogą jechać w tym samym kierunku. Na Landmannalaugar. Nie sprawdzimy tego jednak, bo odbijamy jeszcze na moment z trasy w kierunku znanego nam już wodospadu Thjofafoss (zwanego również Djofafoss) – Wodospadu Złodziei. Jeśli wierzyć legendom, właśnie w tym miejscu topieni byli przestępcy za popełnione przez siebie kradzieże.  Poprzednio nie mieliśmy zbytnio szczęścia z aurą, także podziwianie piękna okolicy skróciliśmy do minimum. Tym razem warunki są idealne! Ale jest jedno ale… w rzece Thjorsa zasilającej kaskadę jest w porównaniu do zeszłego roku znacznie mniej wody. Może w takim razie możemy liczyć na niski stan rzek na trasie F208? Trzeba będzie to sprawdzić. Za wodospadem góruje piękna Burfell, samotna góra pośrodku pola lawy Merkurhraun. I nikt tu w międzyczasie nie podjeżdża!

Najpotężniejszy wulkan Islandii

Za plecami z obłoków wyłania się niespodziewanie Hekla. To najpotężniejszy, najbardziej nieprzewidywalny i najgroźniejszy wulkan Islandii – z tego względu w średniowieczu zwana była wrotami do piekieł. Wysoka na ok. 1490 metrów góra zdobyta została po raz pierwszy 20 czerwca 1750 roku. Przez ostatnie 1000 lat wybuchała około 20 razy, z czego ostatnia erupcja miała miejsce 26 lutego 2000 r. Średnio Hekla wybucha co 50-90 lat, jednak w ostatnim czasie przerwy te skróciła nawet do dekady. Oznaczać to może, że być może wkrótce trzeba będzie spodziewać się kolejnej kolejnej erupcji, pocieszające jest jednak to, że im krótsze przerwy między wybuchami, tym są one słabsze. Długie lata uśpienia oznaczają niestety poważne konsekwencje nie tylko dla okolicy, ale równie dobrze i całego świata!

Erupcje Hekli da się przewidzieć na około godzinę przed, także z tej racji opracowano system smsowego ostrzegania – w razie wykrycia zagrożenia, na wszystkie telefony logujące się w okolicy wysłana zostanie wiadomość tekstowa z nakazem niezwłocznej ewakuacji. Mam nadzieję, że mimo wszystko system ten nigdy się nie przyda, jednak wiadomo – lepiej dmuchać na zimne.

Poprzednim razem nie mogliśmy się nawet zorientować, w którą dokładnie stronę patrzeć, by ujrzeć chociaż fragment wulkanu – tak była zasłonięta chmurami i mgłą! Tym razem pokazuje nam swoje oblicze w prawie pełnej krasie. Jeszcze piękniej zaprezentuje się nam o poranku, jednak nie o tym teraz.

Wodospad Sigoldufoss

Jedziemy przed siebie, aut po trasie jest coraz mniej. Dojeżdżamy w końcu do skrętu. Kilka kilometrów dalej znajduje się wart uwagi wodospad Sigoldufoss. Okolica kryje jeszcze jedną perłę, ale do niej trafimy w drodze powrotnej. Robimy krótką przerwę przy kaskadzie spadającej do niewielkiego kanionu wypełnionego turkusową wodą. Uwielbiam ten kolor! Szczególnie wtedy, gdy tak pięknie kontrastuje z okolicą, która przybrała już jesienne barwy. Nie sądziłam nawet, że wrzesień może się prezentować tu tak niesamowicie! Do tej pory uważałam, że Islandia latem i zimą to dwa kompletnie różne, ale równie niesamowicie wyglądające światy. Muszę dodać do tego jeszcze jesień!

Jesteśmy na trasie F208, jednej z trudniejszych islandzkich dróg, chociaż akurat od północy trudno powiedzieć o niej coś złego. Dojeżdżając do Landmannalaugar od tej strony nie trzeba przekraczać rzek, droga w zdecydowanej większości jest w dobrym stanie (jak na drogę szutrową), czasem zdarzy się jedynie jakiś odcinek bardziej wytrząsających zawartość samochodu dołków lub spora kałuża. Jednak auto z napędem 4×4 zdecydowanie jest tu potrzebne i zgodnie z prawem wymagane (chociaż w drodze powrotnej zobaczymy Islandczyków zasuwających zwykłą osobówką, która będzie wyglądać, jakby miał się jej tłumik miał zaraz oberwać).

Na tym odcinku tak naprawdę nie tyle chodzi o napęd na cztery koła, co bardzo przydatne podwyższone zawieszenie. Jeśli zastanawiasz się, czy da się dojechać do Landmannalaugar wynajmując np. Dacię Duster – od północy nie będziesz mieć z tym najmniejszego problemu. Od południa – zdecydowanie odpuść sobie ten pomysł ze względu na wiele rzek do pokonania. Rzek bez mostów, o różnej głębokości. Pamiętaj, że żadne ubezpieczenie nie obejmuje przekraczania rzek wynajętym samochodem, dlatego za każdym razem robisz to na własne ryzyko.

Zatrzymujemy się na moment na wzgórzu z jakimiś betonowymi pozostałościami. Na kolumnie przyczepiona jest tabliczka z islandzkim napisem mówiącym, że konstrukcja powstała dzięki islandzkim wiertniczym. Tak przynajmniej przedstawia to tłumacz Google – niestety nie wiem, do czego miałoby to coś służyć. Krótki postój widokowy na okolicę oraz oddalone szczyty pokryte śniegiem (panorama jest spektakularna!) i jedziemy dalej. W międzyczasie całkowicie psuje się nam pogoda. Niebo szczelnie zakrywają stalowoszare chmury, wiatr wzmaga siłę. Co chwilę coś pada, jednak na szczęście nie są to ulewy. Jeszcze. Znając islandzką pogodę po cichu mam jeszcze nadzieję na trochę niebieskiego nieba, jednak tym razem się przeliczę.

Powoli coraz bardziej wkraczamy w świat Interioru, czyli wnętrza wyspy. Świat pozbawiony śladów działalności człowieka (ok, są słupy energetyczne, ale to jedyne co mąci nieskażoną niczym innym naturę), pełen czarnych i brązowych wzgórz będących niegdyś czynnymi wulkanami, porośniętych soczyście zielonymi mchami wyglądającymi miejscami jak żyły żywego organizmu. Tam, gdzie zboczami spływa woda, mchy są jeszcze bardziej zielone, bardziej rozrośnięte – widać to już na pierwszy rzut oka.

Coraz bardziej mi się tu podoba! Robimy krótki postój widokowy nad jeziorkiem Blahylur znajdującym się w kraterze dawnego wulkanu. Kontrast kolorów zniewala! Są zielenie, turkusy, granat, czerwienie, brązy, czernie… Cała paleta! I widok na okolicę. Krajobraz zapiera dech w piersiach. Że też ten wyjazd trwa tak krótko… Chętnie pozwiedzałabym interior jeszcze przynajmniej kilka dni…

W końcu po wielu wertepach jesteśmy na miejscu – dojechaliśmy do podwójnej rzeki, którą można albo przejechać albo przejść mostkiem dla pieszych. Rzut kamieniem stąd jest Landmannalaugar, Tęczowe Góry. Na parkingu stoją najróżniejsze SUVy, w tym sporo wspomnianych już nieraz Dusterów. Początkowo też tu zostawiamy auto, ale gdy jesteśmy przy mostku, rzekę przekraczają dwa samochody. Zaciekawieni idziemy sprawdzić, jak wysoko będzie sięgać im woda. Pierwsza odnoga ledwo zalewa zderzaki, drugiej niestety nie widzimy. Co robić – iść na piechotę czy jednak spróbować przejechać pierwszą w naszych islandzkich podróżach poważniejszą rzekę? Próbujemy!

Powoli, równomiernie mąż przejeżdża pierwszy fragment. Nasze Pajero sunie przez wodę, po krótkiej chwili jesteśmy na brzegu. Ciekawe, dokąd sięgał poziom rzeki? Muszę to sprawdzić w trakcie powrotu. Parkujemy i… jestem mocno rozczarowana. Tęczowe góry – bo tak też zwane jest Landmannalaugar – toną we mgle. Praktycznie nic nie widać! Kręcimy się trochę po kempingu i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mgła ustępuje. Ale widok! Bajeczny!

Decydujemy się skierować od razu w stronę najdłuższego szlaku. W całości nie mamy szans na jego przejście, ale właśnie na tamtejszych widokach zależy mi najbardziej. Zahaczamy jeszcze tylko o ciekawy fragment kanionu ze ścianą z zielonych skał. Takiego koloru kamieni jeszcze nigdy nigdzie nie widziałam. Z daleka wyglądały na czarne, ale to ciemna zieleń!

Jesteśmy już dość blisko kolorowego pagórka, którego szczytem poprowadzono trasę, ale na przeszkodzie staje nam… kolejna rzeka. Widzimy paliki wyznaczające szlak, ale nijak nie da się przejść wody nawet w butach za kostkę. Żeby ich nie zamoczyć, musielibyśmy je ściągnąć, ale woda jest tak lodowata, że szybko odrzucam ten pomysł. Przejście na szybko byłoby tu możliwe gdyby dno rzeki było piaszczyste. Niestety zamiast piachu są kamienie. Po wielu próbach przekroczenia nurtu musimy zrezygnować… W międzyczasie okazuje się, że chmury i mgła znów naszły na góry i ponownie nic nie widać. Może to i dobrze, że nie doszliśmy do końca i nie wspięliśmy się dalej? Nic byśmy nie zobaczyli. Wygląda to tak, jakby Islandia postanowiła uchylić nam rąbka tajemnicy Landmannalaugar i stwierdziła, że to nie czas na jego dalsze odkrywanie.

Stanęła nam na drodze rzeka… Może od rana zwiększył się jej poziom? Gdzieś czytałam, że pod wieczór poziomy rzek podnoszą się, więc może to jest przyczyną odcięcia nas od trasy. Z odległości widzimy, że z góry schodzi kilka osób. Żeby przejść nie będą miały innego wyboru, jak zdjąć buty. Długo zajmuje im ogarnięcie przejścia, w końcu jednak widzimy później, że dotarli na parking.

W związku z pogarszającą się aurą rzucamy jeszcze tylko przez moment okiem na tutejsze gorące źródło i wracamy do auta. Nie zapowiada się na to, żeby warunki miały się polepszyć – jest wręcz wprost przeciwnie. Coraz bardziej pada, chmury wiszą coraz niżej, Na bardziej otwartych przestrzeniach nieprzyjemnie zawiewa. Podziwiam tych, co mają tu w tych warunkach rozstawione namioty – niby można skorzystać z palet, na których da się rozbić, ale i tak w takich warunkach nie mogłabym chyba zmrużyć oka nocą.

Co teraz zrobić ze sobą? Skoro trekkingi w tych warunkach odpadają, decydujemy się podjechać nieco dalej drogą F208. Zjeżdża z tej trasy kilka samochodów typu Nissan Navara, Toyota Land Cruiser – nie zauważamy, żeby odważył się przejechać F208 ktoś Dusterem. To ponoć trudna i wymagająca trasa. Ze względu na wciąż pogarszającą się pogodę i coraz późniejszą porę daleko nie zajeżdżamy, pokonujemy tylko kilka rzek, ale rzeczywiście Dusterem tu bym się nie zapuściła.

Jednak dla widoków warto wziąć większe auto, bo okolica prezentuje się fenomenalnie! Szczególnie w tych jesiennych szatach złota i pomarańczy. Gdzieniegdzie pasą się jeszcze owce – znak, że nie było tu jeszcze Rettiru, czyli spędu owiec z gór do gospodarstw. Z naprzeciwka jedzie pracownica islandzkiej Agencji Ochrony Środowiska. Zjeżdżamy jej z drogi, dziękuje kiwnięciem głowy. Może to patrol? Jeśli wierzyć w informacje o zwiększającym się stanie rzek pod wieczór, czas najwyższy zawrócić.

Sigoldugljufur – najpiękniejszy kanion Islandii!

Wracamy na trasę spod Landmannalaugar. W pewnym momencie doganiamy… osobówkę! Mimo zakazu poruszania się tu takimi samochodami, kilku Islandczyków całkiem nieźle zasuwa przed siebie. Tłumik zaparowanego samochodu się telepie, jakby miał zaraz odpaść, ale nie za bardzo się tym przejmują.

Pod koniec trasy zatrzymujemy auto w małej zatoczce – około kilometra stąd znajduje się przepiękny kanion (moim zdaniem najpiękniejszy na całej Islandii!) z licznymi wodospadami. Z nieba leje, wieje, ale idziemy. Odczuwalna temperatura spadła chyba poniżej zera, tylko marsz nas jeszcze rozgrzewa. Co ja bym dała za łyk gorącej herbaty!!! Ręce pozbawione na moment rękawiczek zamarzają natychmiast… W końcu docieramy i oniemieję. Widziałam już wcześniej to miejsce na dostępnych w necie zdjęciach, ale i tak tego się nie spodziewałam! W wydaniu jesiennym jeszcze bardziej poraża swoim urokiem! Sigoldugljufur to zdecydowanie mój nr jeden. Gdy ruszamy zaczyna padać śnieg. Nasz pierwszy śnieg tego sezonu! Tym razem tylko łagodnie prószy, ale da nam w kość nazajutrz.

Próbuję zrobić kilka zdjęć, ale zdjęcie przemoczonej już rękawiczki powoduje natychmiastowe przymarzanie palców. Po kilku minutach nie mogę nimi prawie ruszać… I ten ciągły deszcz… Trzeba zawrócić, dłużej nie damy rady. W samochodzie trochę się rozgrzewamy, ale nie na długo – skoro jest jeszcze jasno, możemy podjechać do znajdującego się względnie niedaleko jednego z najwyższych wodospadów Islandii – Haifossu.

Kolejne spotkanie z lisem polarnym

Droga prowadzi nas nad powstającym dopiero kanałem do elektrowni wodnej (swoją drogą ciekawe, jak oni tu wykopali ten kanał!) i wreszcie w dróżkę pośród czerwonych krzewinek. W pewnym momencie widzę, że coś przy drodze się rusza. To lis polarny! Zwierzę zaczęło już zmieniać futro na zimowe. Ogon powoli nabiera białego koloru, reszta póki co jest jeszcze brązowa. Spłoszony zwierzak szybko ucieka, udaje mi się go jednak złapać na zdjęciach. Lisy polarne to jedyne naturalnie występujące na Islandii drapieżniki. Niech nie zmyli Cię ich słodki wygląd – to cwane bestie! To nasze trzecie spotkanie z tymi futrzakami. Każde było równie niespodziewane!

Niby wciąż jest dzień, ale od chmur i deszczu zrobiło się tak ciemno, że mam wrażenie, jakby już noc zapadała. Parkujemy auto i bardzo szybko żałuję, że w ogóle postanowiłam wysiąść. Odczuwalnie jest chyba z -10 stopni! Wiatr natychmiast przeszywa do kości. Przystaję na moment, by zobaczyć Haifoss i kanion, którym płynie dalej rzeka, ale muszę bacznie uważać. Wiatr niby wieje od krawędzi i spycha mnie wgłąb lądu, ale w każdej chwili jego kierunek może się zmienić. A to oznaczałoby upadek z naprawdę dużej wysokości – tu jak w większości miejsc nie ma barierek, pozostaje jedynie ostrożność. Podmuchy są tak silne, że naprawdę z łatwością zepchnęłyby mnie z krawędzi…

Po 5 minutach poddajemy się i biegiem pędzimy do samochodu. W międzyczasie podjeżdża jakiś minikamper, którego kierowca wyskakuje i jak oparzony biegnie na krawędź, by szybko rzucić okiem na kaskadę i wrócić. Jego partnerka tymczasem siedzi w samochodzie i ubiera kolejne warstwy. Znów zaczyna prószyć i to tak konkretnie. Śnieg jednak szybko znika z otaczającej nas roślinności. Wracamy na nocleg, więcej już dzisiaj nie zobaczymy.

W przyczepie kanalizacją śmierdzi jeszcze bardziej – przestaje mnie zastanawiać obecność 3 odświeżaczy powietrza. Te jednak nic zupełnie nie dają. Jednak nie zapach jest największym problemem. Długi czas po powrocie dowiem się, że właściciel przyczep Iceland Igloo Village, w których nocowaliśmy, rozstawił tu je nielegalnie! Żebym wiedziała o tym wcześniej, za żadne skarby nie wykupiłabym w tym miejscu noclegów. Nielegalne podłączenie do kanalizacji, szkodzenie wrażliwemu środowisku – a myślałam, że skoro funkcjonują, to mają wszystkie wymagane zgody! W związku z tym zdecydowanie nie polecam noclegów w tym miejscu.

Zorza polarna po raz czwarty!

Jeden plus nocowania w okolicy Hekli to to, że mamy dziś czyste niebo i nie zakłóca widoczności żadne światło pochodzące z miast. Mamy szanse na zorzę! Wyglądam wielokrotnie, najczęściej kompletnie zawiedziona. Niby mamy ponad 20% szans na zorzę zgodnie z aplikacją Aurora, ale nigdzie jej nie widać. Przeklęta pełnia Księżyca! W końcu jednak koło 1:00 widzę szarą smugę na niebie. Ekspresem wskakuję w buty, łapię przygotowany statyw z przymocowanym już do niego aparatem i w ciągu 30 sekund rozkładam go na drodze wewnętrznej naszego obiektu. Jest zorza! Słaba to słaba, ale jest. Czyli kolejny wyjazd można uznać za owocny.

Wciąż jednak marzę o zobaczeniu zorzy, która sprawi, że zaniemówię. Która będzie tańczyć mi nad głową, a ja zapomnę o całym świecie patrząc na jej spektakl. A propos marzeń… Pora iść spać, bo z rana czeka nas wczesna pobudka w celu spełnienia mojego największego dotychczas islandzkiego marzenia!


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do moich pozostałych relacji z Islandii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj