Sosna na Szczudłach i malowana wioska Zalipie

Tęskniąc coraz bardziej za „wielkim światem”, kolejną sobotę postanawiam spędzić w drodze. Łącznie robię ponad 800 km w jeden dzień! Trasa obejmuje tym razem województwo świętokrzyskie i małopolskie. Ciągnie mnie na to południe… Następnym razem będzie północ! Tym razem jednak chcę zobaczyć Sosnę na Szczudłach, pewną malowaną wioskę pod Tarnowem i lawendową plantację, którą odwiedziłam już wcześniej, bodajże w 2018 roku. Przy okazji zahaczę również o Kraków, ale tym razem będzie to bardzo krótka wizyta.

27.06.2020

Mimo prognoz zapowiadających burze i gradobicia, siadam za kółkiem i ruszam przed siebie. Już z rana jest duszno i parno, ale może jakimś cudem uda się uniknąć ekstremalnych warunków pogodowych. Jak się później okaże, miałam sporo szczęścia, ale i tak czeka mnie dzień pełen wrażeń.

Sosna na Szczudłach

Rośnie w Polsce pewne drzewo, które jest chyba jedyne w swoim rodzaju! To sosna, zwana Sosną na Szczudłach. To drzewo, którego właściwy pień opierający się na misternej konstrukcji z korzeni znajduje się jakieś… 3-4 metry nad ziemią! Dzisiaj można stanąć pod tym pniem, wśród korzeni, które z biegiem czasu zatraciły właściwości pobierania wody przynajmniej w nadziemnej części. Co takiego się stało, że drzewo to wygląda tak oryginalnie?

Niegdyś była tu góra piachu. Okoliczni mieszkańcy podbierali piasek do swoich celów, ale drzewo wciąż stało. Część piasku wymył też deszcz – a sosna nadal rosła. Pałąkowata struktura potężnych korzeni wytrzymała niesprzyjające warunki aż do dzisiaj! Drzewo wciąż rośnie i wygląda na to, że jest w bardzo dobrym stanie. I powoli staje się coraz większą atrakcją okolic miejscowości Busko-Zdrój, bo właśnie na wschód od tego miasta natrafimy na Sosnę na Szczudłach.

Do drzewa wiedzie wąska, ale utwardzona droga. Na jej końcu znajduje się prowizoryczny parking, na którym zmieści się bez problemu kilka samochodów. Z miejsca postojowego już dosłownie rzut kamieniem w prawo do tego niezwykłego drzewa.

Zalipie – malowana wioska w Małopolsce

Spod Sosny na Szczudłach jadę wprost do znanego jako malowana wioska Zalipia – właśnie to miejsce jest moim dzisiejszym głównym celem. Niestety nawigacja Google posyła mnie na przeprawę promową bodajże Borusowa-Nowy Korczyn, która przynajmniej dzisiaj nie funkcjonuje (budowany jest nieopodal most, ale zanim zostanie otwarty, jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie), muszę nadrobić trochę kilometrów do Szczucina. W końcu widzę znaki: Zalipie 2 km. Tylko czy to to właściwe Zalipie? Jestem w okolicach Tarnowa, a nie ma tu chyba drugiego Zalipia. A przynajmniej mam taką nadzieję…

Szybko orientuję się, że jestem we właściwym miejscu – ledwo przekraczam granicę wioski, widzę pierwsze zdobione motywami kwiatowymi domy i zabudowania gospodarskie. Zaraz znaki kierują na Dom Malarek, w którym to prowadzone są warsztaty oraz można zakupić nieco zdobionego w zalipiańskie motywy rękodzieła.

Dzisiaj (sobota) teoretycznie jest zamknięte, ale i tak w Domu Malarek można dostać mapkę wsi z zaznaczonymi na niej malowanymi domami. Patrząc na zdjęcia dostępne w Internecie można nabrać wrażenia, że cała wioska wręcz kipi od malowanych domostw, ale jest to dość złudne. Tak naprawdę malowanych budynków nie ma aż tak wiele. Te jednak, które można zobaczyć, robią wrażenie! Warto pamiętać, że spacer po wiosce trochę zajmuje – jest ona dość rozwleczona. Jeśli nie ma się ochoty lub czasu na długie chodzenie, dobrze mieć rower. Albo auto.

Skąd w ogóle i kiedy wzięła się tradycja malowania domów w Zalipiu? Tradycja malowania chat sięga ponad 100 lat wstecz, pierwsze wzmianki o tym w lokalnej prasie znalazły się na początku XX w. Jak dowiaduję się ze strony dommalarek.pl (swoją drogą bardzo polecam zapoznać się z pozostałymi informacjami z tej strony):

Początkowo młode dziewczęta, podpatrując się wzajemnie, na pobielonych wapnem ścianach, np. pieca, przy pomocy pędzla zrobionego z prosa lub żyta, robiły tzw. ”packi”, czyli nieregularne plamki. Wykorzystywały do tego sadze rozrobione w mleku. Gdy pomysły przynosiły oczekiwane rezultaty, zaczęto malować podmurówkę, czyli wystający z ziemi fundament, który ciągle był brudny. Tutaj kobiety kolejność kolorów odwracały, bieliły rozpuszczoną sadzą, a packi odbijały pędzlem umoczonym w wapnie. (…)

Dość szybko jak na biedne, galicyjskie tereny, bo już w pierwszej dekadzie XX wieku,  zalipiańskie dziewczęta zaczęły stosować w malowaniu nie tylko packi ale także śmiało komponowane wzory, w których dominowały kwiaty i zawijasy. Używały w tym celu kolorowych, sproszkowanych farb rozpuszczanych w mleku. (…) Teraz ściany ich domów przypominały kolorową łąkę, a prekursorki malowanek znalazły liczną rzeszę naśladowczyń, które także chciały upiększać swe ubogie chaty. (…)

Z biegiem czasu wzory ewoluowały, robiły się coraz bardziej kolorowe, bardziej skomplikowane. Co ciekawe nie ma dwóch takich samych ozdób. Każdy budynek, każda ściana – wszystko malowane jest ręcznie, bez użycia szablonów, w indywidualny sposób według wizji autora. Kwieciste bukiety są swego rodzaju wizytówką właściciela obejścia. Co ciekawe wzory zdobią nie tylko zewnętrzne ściany, ale są obecne – nawet jeszcze liczniej! – w środku. Zdobione są zresztą nie tyko budynki. Kwiaty pojawiają się na studniach, ogrodzeniach, doniczkach, serwetkach, obrusach, najróżniejszych przedmiotach użytku codziennego, a nawet na… psich budach!

Gdy zbliżam się do domu ozdobionego różowymi kwiatami, woła mnie jego właścicielka. Zaprasza na teren gospodarstwa, zachęca do zajrzenia do wnętrza domu. Ucinamy sobie dość długą i ciekawą pogawędkę. Starsza pani pokazuje również zdobione ręcznie przedmioty – deski do krojenia, sosnowe szkatułki na biżuterię, bransoletki… Nie mogę się oprzeć zakupowi – w sumie to miły gest w podziękowaniu za zaproszenie do domu. Decyduję się na przeuroczą brązową bransoletkę przyozdobioną oczywiście nie czym innym, jak motywami kwiatowymi. Kobieta zaprasza mnie również do ogrodu – nawet doniczki zdobione są kwiatowymi wzorami!

Zdobienia na domach prezentują się imponująco (chociaż nie ma co spodziewać się, że wszystkie domy są malowane – przyozdobiona jest tylko niewielka część), ale największa perła znajduje się w niepozornym kościele. Wnętrze świątyni – jakżeby inaczej – również przyozdobione jest motywami kwiatowymi, ale najbardziej uwagę przyciąga znajdująca się po lewej stronie po wejściu kaplica św. Błażeja. Niewielkie pomieszczenie pełne jest kwiatowych detali. Warto zwrócić uwagę również na zdobione kwiatowymi motywami szaty liturgiczne.

Za propagatorkę zdobień uważana jest pani Felicja Curyłowa, której obejście można dzisiaj zwiedzać. Ciekawostką jest że ta słynna Zalipianka zaproszona została do malowania wnętrz krakowskiej restauracji Wierzynek oraz statku Batory! I to z jej inicjatywy powstał – niestety już nie za jej życia – Dom Malarek. Dodam tu jeszcze, że w Domu Malarek zachowane zostało kilka malowideł pani Felicji. Najbardziej w oko wpadły mi róże, które możesz zobaczyć na jednym ze zdjęć nieco wyżej.

Niestety do zagrody pani Curyłowej nie udaje mi się wejść – Zalipie to popularna wśród turystów atrakcja (pojawiają się tu nawet zagraniczne wycieczki – dzisiaj jest to grupa hiszpańskich studentów z Erasmusa), najbliższe godziny są już zarezerwowane. W związku z pandemią koronawirusa zarządzający tym obiektem muzealnym umożliwili jednoczesne zwiedzanie jedynie 4 osobom na raz. Z drogi widać jednak doskonale starą chatę z białymi ścianami i misternie wymalowanymi kolorowymi kwiatami.

Po drugiej stronie ulicy znajduje się kolejny dom, do którego można zajrzeć. Podziwiać w nim można pięknie zdobiony piec. I tu też możliwy jest zakup drobnej pamiątki – w mojej torebce ląduje pamiątkowy magnes na lodówkę.

W Zalipiu w pierwszy weekend po Bożym Ciele tradycyjnie organizowany jest konkurs „Malowana Chata”, w trakcie którego wyłaniany jest zwycięzca mogący się pochwalić najpiękniej pomalowanym obejściem. Niestety nie wiem, kto został zwycięzcą w tym dziwnym – koronawirusowym – roku.

Opuszczając Zalipie kieruję się na Kraków. W sumie nie miałam w planach wizyty w tym mieście, ale będąc niedaleko aż szkoda nie zajrzeć do niego chociaż na chwilę. Odcinek między Tarnowem i Krakowem pokonuję szybko – dzięki wielkie za autostrady! W międzyczasie łapie mnie deszcz, ale gdy dojeżdżam do celu, niebo znów pokryte jest jedynie niewielką ilością białych obłoczków. Wizytę w mieście Kraka zaczynam od dość niezwykłej miejscówki.

Poniedziałkowy Dół w Krakowie

Jedna z czytelniczek bloga podpowiedziała mi kiedyś, że w Krakowie znajduje się uliczka nazwana… Poniedziałkowy Dół. Serio! Po przypadkowym natrafieniu na Podlasiu na wioskę Kłopoty Stanisławy, muszę zobaczyć to na własne oczy. Uliczka jest niewielka, z dala od centrum, ale naprawdę urzędnicy zezwolili na nazwanie jej poniedziałkowym dołem! Brawa dla nich – poczucie humoru to to, co ratuje szarą codzienność. Ciekawe, jak czują się mieszkańcy domów przy tej ulicy – mam nadzieję, że Poniedziałkowy Dół znają tylko z nazwy ;)

Następnie kieruję się w stronę centrum, a dokładniej Starego Miasta. Nie uważam się za jakiegoś dobrego kierowcę, ale celowo pcham się pod sam Wawel – chyba chcę się trochę sprawdzić w nowych warunkach. Nie znam tego miasta z pozycji kierowcy, ale sprawnie dojeżdżam i nawet bez problemu znajduję miejsce parkingowe. Jeszcze tylko opłacić parking i w drogę! Okrążam Wawel idąc nad Wisłą. Ludzi sporo, ale i tak jak na Kraków letnią porą wydaje się, że nie ma tragedii.

Tak naprawdę nie mam tym razem zbyt wiele czasu na to miasto, ale jak już wspomniałam będąc względnie niedaleko, aż żal było tu nie zajrzeć. Nie wiem już nawet ile razy byłam w Krakowie, ale jakoś każdorazowo nie mam okazji poznać mniej popularnego oblicza dawnej polskiej stolicy. Zawsze moje wizyty oznaczają te same miejsca. Co jednak poradzę, że tak je lubię. Rynek z Bazyliką Mariacką, Sukiennice, Wawel – banalny standard, ale choćbym nie wiem który raz była w Krakowie, muszę się przespacerować w tych okolicach.

Mnóstwo ogródków restauracyjnych kusi, by przysiąść w nich na chwilę, chociażby na kawę, ale mając świadomość, że czeka mnie jeszcze jedno miejsce w drodze powrotnej (zależy mi szczególnie na zobaczeniu go w porze tak zwanej złotej godziny), pozwalam prowadzić się nogom. Upał daje w kość, mam wrażenie, że powietrze stoi. Zero wiatru, czuję się jak na patelni. Z sentymentem jednak oglądam znane już kąty. Jakby nic się nie zmieniło, tylko turystów mniej…

Ogród Pełen Lawendy

Po prawie dwugodzinnym spacerze pora się zbierać. Kierunek: Ostrów i lawendowa plantacja! O tym miejscu więcej przeczytasz w tekście poświęconym lawendowym plantacjom w Polsce. Na miejsce docieram w porze tak zwanej złotej godziny. Lawenda nie jest jeszcze w pełni rozkwitnięta, ale i tak całość prezentuje się imponująco. Od mojej ostatniej wizyty w tym miejscu (2 lata wcześniej), trochę się tu pozmieniało. Plantacja powiększyła się, do tego na miejscu spróbować można lawendowych lodów oraz lawendowej lemoniady. Wstęp na plantację kosztuje 7 zł od osoby.

Na tym kończę kolejną jednodniową przygodę z Polską. Gdzie następnym razem? Chodzi mi już kilka pomysłów po głowie!


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! Będzie mi również niezmiernie miło, jeśli pozostawisz po sobie ślad w postaci komentarza.

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj