Islandia: Kolugljufur, Borgarvirki, Hvitserkur i lis polarny

Kolejna wyprawa na Islandię pojawia się w naszych kalendarzach dość niespodziewanie. Dzięki propozycji połączenia sił w trakcie odkrywania uroków północy od Oli i Piotrka z bloga Z Archiwum Podróżnika możemy odwiedzić wyspę ponownie już w czerwcu. Nie sądziłam, że po weekendowym wypadzie w lutym będę miała okazję zobaczyć w tym roku moją ukochaną Islandię ponownie. I to tak szybko! Kolejną przygodę zaczynamy od kanionu Kolugljufur. 

Dzień 1, 1.06.2019, część 1/2

Przylatujemy z małym opóźnieniem koło północy, tuż przed Dniem Dziecka. Organizacja wyjazdu była głównie na głowie Oli, mi przypadło znalezienie odpowiedniego samochodu. Nie powiem – mam mały stres czy aby na pewno wszystko będzie w porządku, bo samochód zorganizowany został na ostatnią chwilę jak już plan był dopięty. Do tej pory braliśmy auto albo w wypożyczalni Budget albo w polecanej na wszystkich forach firmie IcePol. Tym razem jednak daliśmy szansę mniej znanej firmie Aurora Car Rental

Co zdecydowało o wyborze tej wypożyczalni? Chęć sprawdzenia oferty innej firmy, ale istotne było także to, co zawarte jest w cenie. Aurora oferuje samochody z ubezpieczeniem (wkład własny wynosi maksymalnie 65 000 koron, czyli ok. 2000 zł i dotyczy jedynie sytuacji, gdy auto ulegnie naprawdę poważnemu uszkodzeniu – nie mam tu na myśli wyrwanych przez wiatr drzwi). Za samochód można płacić w koronach, złotówkach, euro, dolarach. Niepotrzebna jest karta kredytowa, nie ma depozytu. Samochód dostajemy w dobrym stanie, nie wygląda na stary.

Ponownie zdecydowaliśmy się na Dacię Duster – będzie nas w sumie 5 osób, także gabaryty samochodu są istotne. Poza tym planujemy podjechać w kilka miejsc niekoniecznie dostępnych dla zwykłych osobówek. Już teraz mogę zdradzić, że tak samochód jak i firma spisały się wyśmienicie!

Po zapakowaniu się do auta ruszamy w stronę Reykjaviku. Szybko dojeżdżamy pod dom Oli i Piotrka i ich współlokatora Wojtka, który również będzie towarzyszył nam przez najbliższe 5 dni. Mamy trochę obaw, jak przetrwamy wszyscy razem te kilka dób praktycznie non stop ze sobą, ale jakoś to będzie! Co prawda nasza znajomość jest krótka (z Wojtkiem jeszcze w ogóle się nie poznaliśmy), ale nadajemy chyba na tych samych falach. Zresztą czy miłośnicy pistacji i Islandii mogą się nie dogadać?

W ruch idzie jeszcze kawa i herbata i po załadowaniu całego bagażnika aż po sufit kierujemy się już całą piątką prosto na północ. Wszystkim dopisują humory i energia. Dopiero po chwili orientuję się, że to trochę dziwne, bo jest przecież środek nocy! Emocje jednak robią swoje. Emocje i panujące tu już białe noce. Niby jeszcze słońce zachodzi na jakieś pół godziny – godzinę, ale i tak zanim zdążymy się zorientować, znów wychyla się zza gór.

Kolugljufur i Kolufossar (Kolufoss)

Pierwszym przystankiem na trasie jest kanion Kolugljufur, w którym zobaczyć można Kolufossar (Kolufoss) – jeden z piękniejszych wodospadów Islandii. Piękniejszych i wciąż mniej znanych. Byliśmy tu już rok temu, ale chętnie wracamy w takie miejsca.

Przy kanionie ktoś właśnie śpi w aucie – ja również w tych warunkach namiotu bym raczej nie rozbiła, aczkolwiek podejrzewam, że jakiś nadgorliwy strażnik mógłby zechcieć wystawić tu mandat (w końcu w samochodach spać można legalnie jedynie na kempingach). Jest około 5:00 rano, termometry wskazują -3 stopnie. Po fali upałów, która właśnie dotarła do Polski, zimno odczuwam jeszcze bardziej. Marzną palce, policzki… Dobrze, że pamiętałam o zabraniu czapek, szalików i rękawiczek. Jest czerwiec, ale wybierając się na Islandię takie ubrania warto wrzucić do plecaka nawet w środku lata. 

Kolugljufur to kanion w dolinie Vididalur, którym płynie ponoć pełna łososi rzeka Vididalsa. Ma długość około 1 km i głębokość 25 metrów. Woda w dole kotłuje się na licznych skałach, dlatego też trzeba tu bacznie zwracać uwagę na to, gdzie stawia się kroki. Ze względu na nierówne podłoże nietrudno o potknięcie. Miejsce to – podobnie jak i wiele innych cudów natury Islandii – związane jest z legendą, według której żyła tu niegdyś gigantka o imieniu Kola. Kola czasem łapała pływające łososie i zjadała je na surowo na śniadanie, czasem też gotowała swój połów w gorącym źródle Koluketill. Co się z nią stało? Niestety nie wiem.

Borgarvirki

Gdy robi się nam zdecydowanie zbyt zimno, udajemy się w stronę Borgarvirki – wysokiego na 180 metrów nad poziomem morza wzgórza wyróżniającego się kształtem na tle panoramy. Przyda się nam trochę ruchu na rozgrzanie. Również to miejsce odwiedziliśmy już rok temu, ale nie wspięliśmy się wtedy na sam szczyt. Wiało na tyle, że podejście na górę było prawie niemożliwe. Dzisiaj jest spokojnie. Ze szczytu skalnego osuwiska uważanego przez niektórych za starą twierdzę roztaczają się przepiękne widoki. Powietrze jest nieco zamglone, ale wzrok wciąż może sięgać daleko.

Bazaltowe kolumny na szczycie mają od 10 do 15 metrów wysokości. Otaczają pustą przestrzeń pośrodku – prawdopodobnie to plus zbudowany kilkaset lat temu kamienny murek na wejściu pobudziły dyskusje na temat lokalizacji w tym miejscu średniowiecznej fortecy. Borgarvirki miało potencjał, by nią być, ale to w pełni naturalna formacja. Świadczy o tym chociażby fakt, że w sagach dobrze dokumentujących historię Islandii nikt nigdy nie wspomniał o żadnej bitwie pod Borgarvirki. Twierdza bez bitwy? W średniowieczu było to chyba raczej niemożliwe. 

Na szczycie odnajdujemy coś na kształt zegara słonecznego, tyle że na tarczy zamiast godziny rozpisane są między innymi szczyty górskie leżące względnie w niedalekich odległościach od wzgórza.

Borgarvirki to jednak tylko krótki przystanek. Zaraz ruszamy dalej w stronę słynnej skały Hvitserkur.

Kolejne spotkanie z lisem polarnym!

Gdy tak sobie spokojnie jedziemy pustą drogą pośród pastwisk pełnych owiec, nagle coś wybiega z lewej strony na szutrówkę i ucieka tuż przed maską. Początkowo myślę, że to jakiś wychudzony ciemny kot, ale po sekundzie dostaję olśnienia. To lis polarny! To nasze drugie spotkanie z tym zwierzęciem. Pierwsze miało miejsce prawie równo rok temu!

Tym razem jednak lisek wygląda dość nędznie. I dodatkowo chyba nie zakończył jeszcze wymiany futra zimowego na letnie. Stojące obok owce bacznie się mu przyglądają, jednak zwierzę po chwili znika za górką. Trasę jego biegu wciąż możemy śledzić – w powietrze wzbija się całe mnóstwo rybitw próbujących odpędzić lisa od swoich gniazd. Zwierzak wyglądał na wyraźnie zdezorientowanego. Ani auta ani takiej ilości atakujących go dziobów i skrzydeł chyba się biedak nie spodziewał. Owce po chwili wracają do przeżuwania soczystej trawy, ale ptaki wciąż nerwowo próbują odpędzić drapieżnika.

Lis biegnie swoją drogą, my zaś dojeżdżamy na niewielki i pusty o tak wczesnej porze parking.

Hvitserkur

Hvitserkur to wznosząca się na 15 metrów nad powierzchnią morza bazaltowa formacja, której fundamenty przez stulecia podmywane były (i w sumie nadal są) falami oceanu. Z tego też względu Islandczycy zdecydowali się wzmocnić jej trójnogą podstawę betonem. Skała ta przypomina mi smoka pijącego morską wodę, jednak związana jest z nią legenda o trollu (a jakżeby inaczej! Na Islandii chyba każda skała powiązana jest z jakimś skamieniałym od słońca trollem). Stwór spóźnił się z misją ataku na pobliski kościół – gdy padły na niego promienie słoneczne, został zamieniony w kamień i tak stoi czekając, aż zaklęcie straci moc. Dzisiaj jest domem dla dziesiątek ptaków, które odwdzięczają mu się… pozostawiając na jego powierzchni odchody. Stąd też zmieniający się biały nalot na powierzchni skały.

Rok temu nie zdecydowaliśmy się na zejście na plażę, ponieważ ścieżka prowadząca z tarasu widokowego na dół jest bardzo stroma. W adidasach nie był to dobry pomysł. Tym razem mamy na szczęście porządne buty za kostkę, więc próbujemy swoich sił w zmaganiach z wysuszoną gliną pokrytą cienką warstwą ułatwiającego poślizg piasku. Daję radę! Ale na dole przez chwilę zastanawiam się, jakim cudem pokonałam tę trasę nawet nie potykając się. 

Jest lekki przypływ (a może dopiero zaczął się odpływ?), także podejść bezpośrednio do charakterystycznej skały nie możemy. W sumie trochę szkoda. Niedaleko siedzi stadko edredonów przyglądających się nieufnie jedynym tu w tej chwili ludziom. Tak, jest to zdecydowanie duży plus tak wczesnej pory. Kolejna atrakcja, przy której jest tylko nasza piątka!

Islandzkie konie w letniej odsłonie

Wejście na górę jest już na szczęście zdecydowanie łatwiejsze. Pakujemy się do samochodu, ale daleko nie odjeżdżamy – zatrzymują nas konie islandzkie jakby czekające na odrobinę pieszczot przy ogrodzeniu. Zwierzęta chętnie sięgają po podawaną im trawę, dają się pogłaskać trzymając jednak pewien dystans. Jeśli spróbujesz je skusić czymś do podejścia, pamiętaj, by nie podawać im niczego innego jak trawa. Niektóre rośliny mogą koniom zaszkodzić.

Konie islandzkie to bardzo wdzięczne stworzenia, którym naprawdę nie można odmówić uroku. Szczególnie zimą, gdy mają na sobie zimowe, puchate futro. Ale i latem prezentują się zacnie. Trafiamy na wyspę po raz kolejny w momencie, gdy przy matkach wesoło skaczą rozkoszne źrebaki. Mogłabym patrzeć na te rozbrykane maluchy godzinami…


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do moich pozostałych relacji z Islandii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

One Thought to “Islandia: Kolugljufur, Borgarvirki, Hvitserkur i lis polarny”

  1. Przepiękna Islandia…Chyba na poważnie musimy pomyśleć, by się tam wybrać :)

Skomentuj