Islandia: Na szczycie! Raudholar, Namafjall i Hverfjall

Nie jestem specjalnie fanką włażenia na wszelkie górki, jakie tylko znajdę po drodze, jednak czwartego dnia kolejnej wyprawy na Islandię zdobyłam aż trzy „szczyty”! Jak na mnie to wyczyn… Raudholar, Namafjall czy Hverfjall były jednak tylko częścią z atrakcji przewidzianych na ten dzień. 

Dzień 4, 4.06.2019

Ostatnia próba

Kolejny dzień i znów jazda przez Husavik. Wracamy do pominiętej z braku czasu w poprzednich dniach atrakcji, jaką jest Hljodaklettar. Zanim jednak dojedziemy na miejsce, po raz ostatni próbujemy zorientować się, czy w jakimkolwiek miejscu w Husaviku dostępne będzie islandzkie wino.

Tym razem zajeżdżamy prosto pod sklep monopolowy Vinbudin. Jest otwarty. Wyskakuję z samochodu i w środku od razu pytam o konkrety dwie sprzedawczynie. Po raz pierwszy nikt nie robi wielkich zdziwionych oczu na pytanie o wino wyrabiane przez mieszkańca tej miejscowości, także już jest dobrze. Kobiety wiedzą nawet, kogo mam na myśli, ale wina Omara Gunnarssona niestety w sklepie nie posiadają. Nie jest to jednak jakiś wielki problem, bo po chwili jedna z nich notuje mi na niewielkiej karteczce numer telefonu do jedynego (a przynajmniej jedynego oficjalnego) winiarza Islandii.

Wracam do auta bez wina, ale za to z szerokim uśmiechem. Połowiczny sukces! W związku z tym, że nie znam islandzkiego, rozmowę zaczyna Ola. Na szczęście udaje się dogadać nieco po angielsku – Omar będzie na miejscu za jakieś 2 min. Nie wierzymy w to, co właśnie się dzieje. Po kilku minutach rzeczywiście na parking podjeżdża starszy mężczyzna, wyciąga z plecaka butelkę i po zapłacie 5 000 ISK każdy odjeżdża w swoją stronę. Trzymamy tę butelkę i patrzymy na nią wszyscy z niedowierzaniem. Oto właśnie mamy zdobyte prawie nieznane wino robione na Islandii. Wino z porostu islandzkiego, arcydzięgla i jagód jałowca doprawione przyprawami. Ciekaw jesteś tego trunku? Zajrzyj do dokładniej opisującego wino z Islandii tekstu.

Hljodaklettar

Wciąż nie wierząc w to, co właśnie nas spotkało, dojeżdżamy do Hljodaklettar. Rozpadało się… Dzisiaj pogoda zdecydowanie postanowi dać nam w kość z prawie ciągle siąpiącym deszczem, zimnem i wiatrem. A nawet śniegiem. Nie narzekamy jednak – do tej pory warunki prawie nas rozpieszczały. A skoro mowa o warunkach – warto pamiętać, że droga nr 862 prowadząca do Hljodaklettar w miesiącach zimowych jest zamknięta.

Hljodaklettar to znajdujące się w kanionie Jokulsargljufur pozostałości bardzo starych wulkanów zniszczonych przez miejscową rzekę. Aktualnie jest to zbiorowisko bazaltowych formacji o poukładanych w różnych kierunkach kolumnach z magmy. Można tu liczyć miejscami na wyjątkowe echo. W Hklodaklettar poprowadzone zostały dwa dobrze oznakowane szlaki turystyczne – pierwszy z nich (niebieski) ma około kilometra i nie powinien zająć więcej niż 30 minut, drugi (czerwony) to nieco trudniejszy krąg wokół całego obszaru. Wyliczony został na 2-3 godziny. Sama nie wiem, ile w końcu czasu sami tu spędzamy, ale jest go sporo bo i zakątków do zajrzenia wiele.

Kolumny bazaltowe w Hljodaklettar tworzą najróżniejsze wzory – powstające na skutek jednoczesnego ochłodzenia z różnych stron lawy rozety, wiry, spirale, formacje przypominające plastry miodu… Można poczuć się momentami jak na jakiejś obcej planecie! Właśnie przy takim ogromnym „plastrze miodu” spędzamy najwięcej czasu – to unikat nie tylko na skalę światową, ale także i na Islandii. Trafiamy też pod bazaltową jaskinię zwaną Kirkjan (Kościół). Nie jest duża, ale to, że powstała z bazaltowych kolumn nadaje jej niezwykłości. Na środku leży rumowisko brył, które niegdyś były częścią sufitu – lepiej tu uważać.

Raudholar

Spod Hjlodaklettar niedaleko już do Raudholar – czerwonego wzgórza górującego nad okolica. Początkowo nie mam ochoty się na nie wspinać (pierwsze oznaki wymęczenia zaczynają mi dawać w kość), ale w końcu idę za pozostałą częścią ekipy z założeniem, że przecież takiej okazji mogę ponownie nie mieć. Na szczyt wdrapuję się resztką sił, mimo że nie jest wysoki. Ale widoki z góry wynagradzają wszystko. Gdyby tak tylko nie padało i nie wiało… chmury i mglą zasłaniają sporą cześć panoramy, ale i tak jest pięknie. Co tu się musi dziać, gdy świeci słonce!? Rozważania szybko niestety przerywają coraz silniejsze podmuchy – najkrótszą trasą wracamy do auta.

Dettifoss i Selfoss

Pośród wciąż zalegającej sporej warstwy śniegu kierujemy się w stronę jeziora Myvatn mijając po drodze zjazd na wodospad Dettifoss. Po tej stronie byliśmy już rok temu, ale w związku z tym, że pozostała część ekipy wodospadu z tej perspektywy nie widziała, skręcamy na parking. W sumie sama chętnie się przejdę i porównam to, jak wyglądają Dettifoss i Selfoss praktycznie równo rok później.

Przy Dettifoss w powietrzu unosi się całe mnóstwo rozbryzgiwanych przez kaskadę drobinek wody – jest to najpotężniejszy wodospad Europy, siłę ma naprawdę potężną. Wystarczy kilka sekund, by być zupełnie przemoczonym. Jednak nie mogę odpuścić podejścia możliwie jak najbliżej – dobrze, że mamy w miarę wodoodporne ubrania. Lustrzanka już tak wodoodporna niestety nie jest, ale przetrwała gorsze akcje.

Ola wraca do auta, my zaś z Wojtkiem udajemy się jeszcze do Selfoss – wodospadu malowniczo spadającego licznymi kaskadami z mającego kształt podkowy urwiska. Niestety tym razem jestem rozczarowana – wodospad znacząco się zmienił. Woda płynie głównie jednym wartkim korytem, brakuje strumyków spływających po bokach. Jednak wodospady to natura, podlegają nieustającym zmianom. Równie dobrze za kilka lat w ogóle może go tu nie być. A może wprost przeciwnie – rozleje się po całym brzegu kanionu? Kto wie.

Hverir i Namafjall

Hverir to kolejny obszar geotermalny z licznymi fumarolami i gotującym się błotkiem, ale nie to miejsce jest naszym kolejnym celem. Poprzednim razem nie weszliśmy na Namafjall, tym razem wraz z Olą, Piotrkiem i Wojtkiem próbujemy swoich sił. Zaczynamy wspinaczkę podejściem po lewej stronie góry i… mamy szybko dość. Ścieżka – bo trudno to nazwać szlakiem – jest bardzo stroma. Miejscami na tyle, że trudno postawić nogę i utrzymać równowagę. Stopień nachylenia zbocza nie ułatwia sprawy, ale wreszcie jakimś cudem udaje się nam wejść na szczyt.

Na górze miejscami czuć, że pod nami może znajdować się pusta komora. Wyziewy siarkowodoru tu także są bardzo liczne. W chmurze pary wodnej przechodzimy dalej. Wszystko dymi, paruje… Ze szczytu roztacza się niesamowity widok na Hverir i pustkę dookoła.

Zejść na dół postanawiamy inną trasą i jest to doskonały wybór. Wzmaga się coraz silniejszy wiatr – na szczycie porządnie nas wywiewa. Do tego te temperatury… Ręce i twarz mam już sztywne mimo czapki i rękawiczek. Czas się zbierać. Dobrze oznakowaną i szeroką trasą schodzimy bez najmniejszego problemu w stronę Hverir. Idziemy wzdłuż poważnie podmytej przez wodę skarpy, na której biegnie główna islandzka droga i wracamy na parking. Cieszę się jak dziecko ze zdobycia tej górki – nie jestem jakimś specjalnym miłośnikiem włażenia na wysokości, także ten wysiłek ma naprawdę spore znaczenie. Dla tych widoków było warto!

Podchodzimy jeszcze do parujących solfatar, rzucamy okiem na gotujące się błoto i wracamy do auta.

Myvatn Nature Baths

Jesteśmy tak przemarznięci, że marzymy tylko o ciepłym posiłku. W okolicy restauracji i barów za bardzo nie ma, dlatego też nie mając wyboru kierujemy się do Myvatn Nature Baths. W miejscowej restauracji mają dwie zupy dnia – szparagową i grzybową. Obie po 1300 ISK, czyli jeszcze całkiem znośnie – to niecałe 42 zł za miskę z bułkami. Zupy są całkiem smaczne, ale nie to jest najważniejsze. Są gorące! Po chwili czujemy, że robi się nam cieplej.

W sumie może niegłupim pomysłem byłoby także rozgrzanie się w tutejszym kąpielisku z gorącą wodą, jednak z tego pomysłu rezygnujemy. Jest późno, a wciąż mamy kilka miejsc w planach. Wraz z mężem i Wojtkiem chcemy wejść na wygasły wulkan, natomiast Ola z Piotrkiem planują nakręcić kilka ujęć z drona nad kilkoma innymi okolicznymi atrakcjami. Z tego też względu rzucamy jedynie okiem na termy i wygrzewających się w mleczno-niebieskiej wodzie ludzi.

Grjotagja

Zanim jednak zaczniemy naszą wspinaczkę, zaglądamy jeszcze do pobliskiej groty z innym gorącym źródłem – Grjotagji. Zadziwiające, że właśnie nie ma tu nikogo. Właściciel ponoć zamykał to miejsce kratami ze względu na nocujących tu i piorących swoje rzeczy bezmyślnych turystów (brawa dla tych, którzy w Grjotagji myli swoje ubłocone buty!), jednak po kratach śladu nie widzę. Może zostały zlikwidowane? Zakaz kempingowania i pływania nadal jest jednak utrzymany.

Hverfjall

Ola z Piotrkiem podrzucają nas pod Hverfjall, a sami ruszają nieco dalej. Zaczynamy naszą wspinaczkę. Początkowo sądzę, że po dzisiejszym zdobyciu dwóch innych górek tu się poddam, jednak już po 10 minutach widzimy krater. Jesteśmy w połowie wysokości, ale to miejsce tak naprawdę w zupełności wystarczyłoby. My jednak mamy w planie rzut oka na okolicę, w tym na Dimmuborgir. Idziemy więc jeszcze kilka minut dalej, na najwyżej położony fragment krateru.

Z góry okolica wygląda niesamowicie, ale niesamowicie tu też wieje. Wiatr prawie zdmuchuje nas z krawędzi. Do tego zrobiło się zimno. O ile w drodze na górę wychodziło nawet czasem słońce, o tyle teraz pada momentami nawet śnieg. Po kilkunastu minutach poddajemy się i zaczynamy schodzić.

Ekipa z Z archiwum Podróżnika wraca po nas idealnie o czasie, gdy akurat schodzimy z góry. Zanim wrócimy na nocleg, pozostało nam jeszcze jedno miejsce – pseudokratery.

Pseudo-kratery Skutustadagrig

Skutustadagrig mimo że przypominają wulkaniczne stożki, kraterami w rzeczywistości nie są. Powstały w momencie, gdy płynąca po bagnistym terenie lawa powodowała erupcje pary wodnej – wybuchy skutkowały utworzeniem pseudo-kraterów. To chroniony obszar będący zarazem rajem dla obserwatorów ptaków. Na miejscu podziwiać można bodajże kilkanaście takich formacji, jednak nie ma możliwości wejścia na ich szczyt. Jedyna szansa na zobaczenie ich z góry, to skorzystanie z drona.

Tradycyjnie już w mieszkaniu lądujemy późno, jednak był to kolejny intensywny i świetnie spędzony dzień. Czeka nas jeszcze jeden, ostatni.


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do moich pozostałych relacji z Islandii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

One Thought to “Islandia: Na szczycie! Raudholar, Namafjall i Hverfjall”

  1. Małgorzata

    Witaj Monika
    jak sądzisz od której strony jest bardziej fotogeniczny widok na wodospady Detifoss i Selfoss,,,,od zachodniej czy wschodniej?
    Małgorzata

Skomentuj